Dla Saula Leitera
Ta ośmioletnia z francuskim warkoczem,
w trzewikach i w wytartych zielonych bojówkach,
na pewno przyszła piękność, śpiewa i mamrocze
słowa kolęd prorocze i koniec ołówka
ślini, bo młodsza siostra ołówkiem litery
pisze w żółtym zeszycie. Zwyczajna cyfrówka
zamyka w celnym kadrze, na tej fotografii,
wszystko co świat obiecać i zabrać potrafi.
Coś się stało w tym domu, długie korytarze
nie pozwalają zasnąć, duchy umykają
przed wyzwalaczem, każdą próbą uchwycenia
koloru, czarno-białe zdjęcia pozostają
na zawsze porzucone w drewnianych szufladach.
Mała z warkoczem patrzy, bierze książkę, bieży
do swojego Betlejem, gdzie w kołysce leży
ten, który śmierć pokona – właśnie się narodził.
O świat jestem spokojna, gdy mała przechodzi
przez pokój z psem i z siostrą, graj skrzypku wysoko!
Mała patrzy przez okno i w głąb ku obłokom.
Krzaki, Wigilia Trzech Króli 2024
Ten wiersz z dedykacją dla Saula Leitera pojawił się w moich myślach, gdy próbowałam sfotografować, podczas śpiewania kolęd w Krzakach u Janka Woźniakowskiego, małą dziewczynkę w zielonych bojówkach. Jej młodsza siostra miała czerwoną sukienkę. Może to barwy, a może intensywna radość, która z nich emanowała, sprawiły, że pomyślałam o zmaganiach Saula Leitera z kolorem. Przez chwilę poczułam, że być może tak właśnie patrzy na nas Bóg, ten przedwieczny fotograf. Każda barwa pojawiająca się w naszym życiu, czerwona sukienka, zielone bojówki, turkusowy kamyk albo różowe etui na okulary, rzucone w ciemności pokoju to nasz ślad przeciwko nicości. Na fotografiach Saula Leitera kolor pojawia się nieśmiało. W rozmytych, zszarzałych, jakby niedopracowanych kadrach jaśnieje czerwona parasolka, niebieska chustka okrywająca włosy młodej kobiety, żółta taksówka wyłaniająca się z ciemności dżdżystego wieczoru. Syn rabina, malarz i fotograf zaczął eksperymentować z kolorem w latach czterdziestych XX wieku, za pomocą filmu Kodachrome 35 mm. Film musiał być stary, już po dacie przydatności do użycia. Tak powstawały tajemnicze fotografie, nieostre, impresjonistyczne, w śnieżycy lub w deszczu, migawki miasta i ludzi, widziane przez zaparowane szyby kawiarni lub metra. Tajemnica życia schowana gdzieś w cieniu, za rogiem ulicy, w nikłym świetle latarni czy w ciemnej, teatralnej loży. Saul Leiter to postać także nieco tajemnicza. Urodzony w polsko-austriackiej żydowskiej rodzinie w roku 1923 mógł zostać rabinem jak jego ojciec. Wybrał jednak malarstwo i fotografię, aby w ten sposób próbować uchwycić nitkę ludzkiego losu, chociaż trochę ją rozplątać. Ulice Nowego Jorku i Paryża stały się jego talmudycznymi uniwersytetami. Dopiero pod koniec życia doczekał sławy, choć bardzo pragnął pozostawać w cieniu. Rzadko obracał obiektyw w swoją stronę, a jeżeli to robił to tylko po to, aby sfotografować swój cień, niewyraźny fragment postaci. „Miałem nadzieję, że zostanę zapomniany” mówił i nie była to chyba prowokacja. Dwie kobiety jego życia, siostra Deborah i ukochana Soames, z którą spędził czterdzieści lat życia, były natomiast portretowane często i chętnie. Z Soames dzielił nie tylko życie, ale także pasję do fotografii i malarstwa. Jej fotograficzne portrety mówią o wielkiej bliskości i czułości. W jednym z wywiadów Leiter powiedział: „Uwielbiałem mieć książki. Uwielbiałem oglądać obrazy. Uwielbiałem mieć w życiu kogoś, na kim mi zależało i komu zależało na mnie”.
ANNA PIWKOWSKA