[…] Chłopak rusza dalej w podróż koleją, przez Innsbruck i Bolzano do Werony, tunelami przecina Alpy, by – jak komentuje ojciec – samodzielnie się ruszać, bezpośredniej odczuwać i mieć czas na zasymilowanie wrażeń. Ojciec cieszy się, że realizuje się znów jego projekt wychowawczy – grand tour w dawnym stylu to powrót do indywidualnego toku edukacji przerwanego semestralnym cyklem egzaminów i maturą w lwowskim gimnazjum. Syn dociera do Mediolanu, ogląda prace rekonstrukcyjne na zamku Sforzów, jest świadkiem odbudowy symbolu twierdzy – wieży Filarete, zniszczonej wraz z częścią murów w czasie wojen napoleońskich. Tak jak w Wiedniu zalicza obowiązkowy punkt programu każdego turysty, czyli jeden z największych kościołów ówczesnego świata. Wspina się po schodach na dach katedry. Pośród stada gargulców spogląda z tarasów na miasto – tuż obok Galeria Wiktora Emanuela II, cud techniki lat siedemdziesiątych XIX wieku, grzechem byłoby tam nie wstąpić. Przed zachodem słońca wychodzi na plac, by odkryć tajemnicę Duomo – to właśnie w wiosenne popołudnia kąt padania światła wydobywa prawdziwy, różowy odcień marmurowej fasady.
Opuściwszy Nizinę Padańską, wjeżdża znów w górzysty teren – pierwsze spojrzenie na Apeniny od ich północnego krańca. Pociąg jedzie dolinami i wąwozami, coraz węższymi, aż z głębokiego wykopu zanurza się w tunel pod wysokim, zalesionym zboczem. Nieprzyjemny huk nie pozwala zebrać myśli, jakby spadało się w nieprzeniknioną, piekielną czeluść. Na szczęście trwa to tylko kilka chwil i nagle oślepiający blask ogarnia przedział za przedziałem, nim jeszcze dym buchający z parowozu zdołał się rozwiać. Oczom Stasia ukazuje się nie tyle inny świat, co jakby inna pora roku. W początkach wiosny ciepłe powiewy wiatru przynoszą już na włoskiej riwierze słodki zapach kwitnących migdałowców, brzoskwiń i jabłoni. Pośród zieleni drzew pomarańczowych, pinii, laurów i cytryn tym bielszy zdaje się odcień marmurowych fasad prześwitujący spomiędzy wiekowych oliwek i winorośli. Pociąg pełznie powoli w dół, ku morzu, a przybysz z dalekiej Północy odkrywa istnienie na ziemi czegoś na kształt rajskiego ogrodu.
Henryk Jasieński, towarzysz zakopiańskich zabaw Stasia, wspominał, że w tych latach Nervi przyciągało nie tylko łagodnym klimatem, ale przede wszystkim naturalnością relacji między ludźmi z różnych klas społecznych, „żywością, wesołością i uprzejmością miejscowej prostej ludności, demokratyczną i jednocześnie kulturalną swobodą obejścia dorożkarzy, tragarzy, drobnych sklepikarzy, kucharek, służących, praczek…”. Często można było spotkać markiza albo hrabiankę, eleganckich ziemian i kuracjuszki w swobodnej rozmowie ze zwykłymi mieszkańcami, zazwyczaj zajętymi swoją robotą, choćby z zamiataczem. Staś mógł mieć w Italii wrażenie, że wręcz dotarł do krainy równości.
W Galicji chłop, robotnik fabryczny, a tym bardziej służący czapkują jeszcze z uniżonością przed jaśniepaństwem, a nieraz całują po rękach – na wszelki wypadek, z przyzwyczajenia, w potrzebie albo z musu. Tu zwyczajnym widokiem jest podanie ręki i uchylenie kapelusza na pożegnanie mimo przepaści ekonomicznej i różnicy pochodzenia. Co prawda bez jakiejkolwiek poufałości. Błękitna krew nad Morzem Liguryjskim jakoś delikatnieje, choć oczywiście tylko w przelotnych kontaktach – nie zapomina się wdziewać surduta form i konwenansów w życiu towarzyskim, na salonach, a zwłaszcza w najistotniejszych sprawach rodzinnych, jak ożenek i zamążpójście.
Z Nervi Staś spogląda na liguryjskie Alpy, podziwia ogromne agawy o grubych, mięsistych, jasnozielonych liściach, jakby obsypanych stalowo-szarym pyłkiem. Żwirowane dróżki wiją się pośród kęp pospornicy, oleandrów i jaśminów. W przeciwieństwie do szarego, ubłoconego polskiego wczesnowiosennego krajobrazu, włoska riwiera oszałamia bujną zielenią wiciokrzewów, heliotropów, aromatem rozgrzanych słońcem kwiatów magnolii i pomarańczy. W niebo strzelają, niczym rodzime topole, wielkie drzewa kamforowe z drobnymi, silnie pachnącymi listkami. Wśród nerwijskich prywatnych ogrodów najsłynniejsze są już wówczas te okalające wille markizów Serra i Groppallo, blisko nadmorskiej promenady. Przez otwarte okna eleganckich budynków dolatują głosy kucharek i służących śpiewających ludowe albo uliczne piosenki. Nastoletni Henio Jasieński będzie wspominać to włoskie rozśpiewanie jeszcze po wielu latach: „Śpiewał pełnym głosem murarz czy blacharz zawieszony nad oknem na rusztowaniu, dzięki łagodnemu powietrzu nucili, czytając jednocześnie gazety, oczekujący na pasażerów dorożkarze, i wreszcie łagodne powietrze, otwarte okna, wystawione na ulice stoliki kawiarniane i restauracyjne i całe w ciepłym klimacie rozwinięte życie uliczne dawało szczególnie rozległe pole do popisu niezliczonym ulicznym śpiewakom i grajkom, solistom i duecistom, i całym niekiedy licznym muzycznym zespołom. […] Ta muzyka miała swój może nieraz ordynarny, ale bardzo wyraźny i odrębny smak, tak właśnie uderzający i odurzający jak smak i zapach powietrza zaczerpniętego przez okno wagonu po wyjechaniu z tunelu ponad Genuą. Tak czy owak muzyka ta działała na mnie bardzo silnie i przyprawiała mnie, używając najtrafniejszej w tym wypadku terminologii Witkacego, o bardzo wyraźne wstrząsy bebechowe” [1].
Stasiek, wychowany pod tatrzańskimi reglami, odpoczywający dotąd zwykle pośród dziewiczych puszcz syłgudyskich, pogrążony jest w metafizycznych dywagacjach, nie w celebrze uzdrowiskowych dygnięć i ukłonów. Postrzega kurort i ogród jako twory w całości wygenerowane przez człowieka, zaprojektowane, a więc sztuczne. Realizowane jako przestrzenie zabijania czasu przez arystokratów i burżuazję, są przecież XIX-wieczną zapowiedzią kultury masowej, z którą Staś będzie wojował o rząd dusz przez całe życie. Ogród – jak samo słowo podpowiada – to ogrodzona, zamknięta antyteza wolnej natury. Dziesiątki ogrodników pilnują codziennie, by sprowadzone gwałtem z innych krain i posadzone w nim rośliny, jak indyjskie drzewo w kształcie łodzi, przestrzegały w swym wzroście i rozmnażaniu narzuconych im zasad i form. Ogrody Nervi muszą być w swych założeniach, a w efekcie także w zapachach, kształtach i dźwiękach, podobne do swych matryc w innych modnych miastach i uzdrowiskach. Są zatem w rozkładającym się europejskim systemie klasowym instytucją równie ważną, choć pozornie nieopresyjną, co etykieta obyczajowa i gorsety krępujące tułowie. Na popołudniowej przechadzce w eleganckim towarzystwie wszyscy, włącznie ze Stasiem, wiedzą, jakie tematy wypada poruszać w konwersacji, w jakim nakryciu głowy opuszcza się mieszkanie i do których lektur można się przyznawać.
Przykrawanie do szablonu swojej sfery wytrzymuje raptem parę dni. Oficjalnie przez deszczową pogodę, a tak naprawdę zmęczony rodzinnym nadzorem Stach wsiada znów do pociągu, by nadmorską trasą, wiodącą niezliczonymi tunelami, pod wzgórzem Portofino, przez Rapallo, Chiavari i portową La Spezię, dotrzeć do Pizy i na placu Cudów naocznie sprawdzić stopień nachylenia słynnej kampanili. Wchodząc do katedry, na XVI-wiecznych drzwiach z brązu dostrzec mógł nosorożca i jaszczurki – może potarł ich główki na szczęście, jak miliony pielgrzymów? Jeśli spojrzał na wiszący u sufitu świątyni żyrandol, mógł przypomnieć sobie historię eksperymentów Galileusza, który w tym miejscu zauważył, że czas lotu wahadła nie zależy od jego wychylenia, a dzięki temu rozpoczął analizy ruchu naszej planety. Może wstąpił do największego na świecie baptysterium Świętego Jana Chrzciciela, by przekonać się o wyjątkowości tamtejszej akustyki?
S. I. Witkiewicz, „Pejzaż włoski”, 1904, Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku.
Z Pizy Staś wysyła kolejną pocztówkę do domu, żeby tylko dać znać, że żyje i ma się dobrze, bo dzielić się wrażeniami i przemyśleniami ewidentnie nie zamierza. Pisze lakonicznie, całuje, załącza pozdrowienia, rodzicom serwuje niedosyt i niepokój. Ojciec narzeka, że wiadomości na kartkach docierających do domu są „zredukowane prawie do stempla pocztowego”. Chłopak przemieszcza się, jak gdyby zaopatrzył się u jakiegoś szewca maga w siedmiomilowe buty. Maluje – olejny Pejzaż włoski z tej wyprawy możemy dziś zobaczyć w słupskim Muzeum Pomorza Środkowego. Pokaźny zestaw studiów z natury, widoki morza i ośnieżonych szczytów wysyła Józefowi Siedleckiemu, który malarskim okiem znawcy rozpoznaje wielki talent i rzetelne przygotowanie warsztatowe młodego rysownika. Staś nie do końca wierzy w obiektywizm pochwał – jego ojciec opublikował przecież rok wcześniej książkę Dziwny człowieko Siedleckim, jego artystycznych pasjach i niezwykłym zbiorze reprodukcji dzieł sztuki.
Florencja, Rzym, Neapol… do jakich miast w końcu dotarł – to zagadka dla biografów. Ojciec próbuje wykorzystać wszelkie kontakty ze znajomymi przebywającymi choćby w pobliżu trasy podróży jedynaka, by zdobyć więcej informacji. Delikatnie podpowiada, że we Włoszech jest właśnie malarz Jan Stanisławski, a do Rzymu dojechał wuj Adam hrabia Giełgud, który bardzo chętnie wymieniłby się włoskimi wrażeniami. W Wielki Czwartek, 31 marca, Witkiewicz wyobraża sobie, że może Stach zobaczy w tym dniu samego papieża, gdy obmywa nogi dwunastu biedakom, „co jest jedną z bezecnych hipokryzji ludzkiego sumienia”. Namawia syna na wizytę u Marii i Kazimierza Sobańskich w Palermo, z nadzieją na obszerniejszą później relację o jego kondycji. Patrząc na kartkę od panny Sobańskiej, z widokiem z Taorminy, poprzez ruiny starożytnego greckiego amfiteatru spogląda na Morze Jońskie i zaśnieżoną Etnę. Zachwycony Witkiewicz domyśla się, że na Sycylii kwitną właśnie migdałowce.
Stach zdaje sobie sprawę z tego, że świat stoi przed nim otworem, a skala wiedzy, wrażeń zmysłowych i przeżyć estetycznych, jakie na niego czekają, jest nieporównywalna z tymi, które były w zasięgu poprzednich pokoleń. Zwłaszcza dziadków i ojca wygnanych na Syberię, walczących latami o przetrwanie za to, że angażowali się w walkę o niepodległość. Rodzice co parę dni zapewniają syna, że wszelkie potrzeby finansowe może im zgłaszać, a oni zrobią wszystko, by przesłać mu pieniądze do odbioru we włoskich bankach. W połowie kwietnia przez Wenecję wraca w rodzinne strony, mimo próśb ojca, by w mieście gondolierów odpoczął i dał sobie czas na „skondensowanie wrażeń”. Jako wielbiciel kotów podpisałby się zapewne pod refleksją Karela Čapka, któremu prawie dwadzieścia lat później spodoba się w Wenecji jej średniowieczność i orientalność, zagmatwana sieć wąziutkich uliczek, mnogość najprzeróżniejszych statków, życzliwość żandarmów, a najbardziej właśnie wszechobecność – jak mawiano u Witkiewiczów – linii kociej: „Jest niezmiernie przyjemne, że nie ma tu ani jednego samochodu, ani jednego roweru, ani jednej dorożki czy wozu lub lektyki, ale za to jest bardzo wiele kotów, więcej niż gołębi na placu Świętego Marka, kotów wspaniałych, tajemniczych i jasnookich, z korytarzy ironicznie spoglądających na turystów, a w nocy miauczących zadziwiającymi altami” [2].
PRZEMYSŁAW PAWLAK
Fragment książki „Witkacy. Biografia”, Warszawa, Iskry, 2025. Aby zamówić – kliknij tutaj
[1] H. Jasieński, Wspomnienia, niepubl., maszynopisy i rękopisy w zbiorach Biblioteki Narodowej i Biblioteki Jagiellońskiej, do druku przygotowuje P. Pawlak.
[2] K. Čapek, Listy z podróży. Tłum. P. Godlewski, posłowie L. Engelking, Warszawa 2021, s. 11.