Pewnego lipcowego dnia 1996 roku, jadąc z Wrocławia czy z Warszawy na Mazury przez Dąbrowy (to duża wieś leżąca między kurpiowskim Myszyńcem a mazurskimi Rozogami), zauważyłem duży, opustoszały drewniany dom z tablicą „Na sprzedaż”. Ani się wówczas tam nie zatrzymałem, ani nawet nie przyjrzałem mu się dokładniej. Jechałem dalej, ale w drodze zaczął kiełkować pomysł…
Wróciłem do Kadzidłowa, powiedziałem o chałupie Danusi i szybko zapadła decyzja: kupimy ją, rozbierzemy, a uzyskany w ten sposób materiał wykorzystamy do rozbudowy naszej obórki! Dostawimy do niej zadaszony taras, parter przebudujemy na kawiarenkę z prawdziwego zdarzenia, a na poddaszu urządzimy jeden lub może dwa pokoiki gościnne do wynajęcia. Nazajutrz pojechałem z powrotem do Dąbrów, gdzie po krótkiej rozmowie z właścicielem chałupy, jej pobieżnym obejrzeniu i ustaleniu ceny, na wyrwanej z kalendarza kartce spisaliśmy i podpisaliśmy akt kupna-sprzedaży.
Po transakcji, w sierpniu tego roku poznaliśmy nieco historię kupionej chałupy. Dowiedzieliśmy się, że wybudował ją bogaty gospodarz, który „powrócił z Ameryki” – zapewne dlatego była znacznie większa niż sąsiednie chałupy kurpiowskie, a jej pomieszczenia znacznie przestronniejsze i wyższe (zapewne przygotowane z myślą o prowadzeniu jakiejś działalności). Że ów właściciel zamieszkał w niej „przed wojną bolszewicką” (czyli przed 1920 rokiem), że „wynajmował pokoje polskim pogranicznikom” (chałupa stała w pobliżu komory celnej na ówczesnej granicy z Prusami Wschodnimi), po 1939 roku podobno „była w niej kantyna”, a tuż po zakończeniu wojny szkoła (budynek szkoły we wsi wybudowano kilka lat później), potem był jakiś sklep i poczta – z tego czasu na drzwiach wejściowych zachowała się emaliowana tabliczka z napisem „Znaczki pocztowe” (wisi na nich do tej pory), a na poddaszu działał fryzjer.
Po dokładnym obejrzeniu uznaliśmy, że szkoda takiej ładnej chałupy – choć była dość mocno zdewastowana, i z ciekawą historią – użyć tylko jako tani materiał budowlany. Podjęliśmy więc kolejną brzemienną w skutkach decyzję: rozbierzemy chałupę, przewieziemy w częściach do Kadzidłowa a tam … odtworzymy w pierwotnym kształcie!
To był kolejny wariacki pomysł (ale nie ostatni…), bo wówczas nie mieliśmy zielonego pojęcia jak takie coś się robi, jak i kto to potrafi, pomijając już, że na tak ambitne przedsięwzięcie nie mieliśmy pieniędzy, bo tych wystarczyło tylko na kupno chaty, jej rozbiórkę i opłacenie transportu…
Przyjaciel ze studiów, któremu pokazałem nasz „nowy nabytek” i opowiedziałem o naszych kolejnych planach (…bo jeszcze nie dokończyliśmy remontu naszego domu murowanego), powiedział kręcąc głową: „Ty chyba zwariowałeś…”.
Faktycznie mogło tak wyglądać, bo chałupa była rzeczywiście w opłakanym stanie, od lat niezamieszkana i dewastowana, pozbawiana ganku, podłóg, części okien, pieców oraz tynków (to akurat przy rozbiórce okazało się zaletą, bo nie trzeba było ich skuwać) i nakryta eternitem. Na strychu, tam, gdzie kiedyś był pokój, w którym strzygł włosy fryzjer, wyrosło dzikie wino – niczym w piosence Marka Grechuty:
Bo w mym domu rośnie pnącze
Okno z drzwiami mi się plącze
Bo w mym domu dzikie wino
Kto je tutaj siał?
Nie tylko dla laików stan techniczny chałupy wyglądał beznadziejnie, nas – choć wówczas też laików, jednak nie zniechęcił. Majster budowlany zajmujący się ciesiołką, którego zawiozłem do Dąbrów, nie był zachwycony tym, co zobaczył, ale nie przestraszył się wyzwania i kilka dni później kilkuosobowa ekipa pod jego kierunkiem przystąpiła do rozbiórki. Drewniane domy budowane metodami tradycyjnymi rozbiera się jak „klocki Lego” – tyle że bardzo duże: zdejmuje się belkę po belce, każdą z nich numeruje, by potem ułożyć w odpowiednim miejscu. Rozbiórkę poprzedzała wykonana przez wynajętego architekta inwentaryzacja budynku in situ (na jej podstawie został wykonany projekt niezbędny do uzyskania pozwolenia na budowę). W trakcie prac rozbiórkowych sporządzałem szczegółową dokumentację: spisywałem numery belek, robiłem szkice i zdjęcia (nie było wtedy fotografii cyfrowej, więc ich liczba była ograniczona).
Na koniec wyzwaniem okazało się załatwienie transportu do Kadzidłowa (oddalonego o 40 kilometrów), bo konieczny był specjalny samochód do przewozu ponadnormatywnej długości elementów (mniejsze części – takie jak okna, okiennice czy drzwi, woziłem sam naszym busem). Na szczęście na skraju Myszyńca, a więc zaledwie kilka kilometrów dalej, znalazłem firmę transportową dysponującą potrzebną ciężarówką i 7 września chałupa „pojechała” do Kadzidłowa.
Nieco później, po jej przywiezieniu, ułożeniu i posortowaniu wszystkich elementów zgodnie z numeracją i układem ścian, okazało się, że część belek (dolnych i podwalin, tych ze ściany północnej oraz krokwi) nie nadaje się do ponownego wykorzystania. Do uzupełniania ubytków – by nie różniły się od reszty, musieliśmy więc poszukać, kupić i przewieźć… kolejną chałupę, wybudowaną z belek o podobnych parametrach, wieku, strukturze, kolorze. Szczęśliwie okazało się, że ten sam gospodarz, który sprzedał nam pierwszą chałupę, miał jeszcze jedną, której też chciał się pozbyć. „Gajówka” – jak ją nazywał, stała na odludziu, na skraju pól i lasu w pobliżu wsi Klon (około 17 kilometrów od Dąbrów), była znacznie mniejsza, ale – co najważniejsze w podobnym wieku, opuszczona i przeznaczona do rozbiórki. Tak więc 12 września 1996 roku też ją kupiliśmy i rozebraliśmy…
KRZYSZTOF A. WOROBIEC