Uniwersytet Chicagowski wspólnie z Jagiellońskim zorganizował w dniach 28-29 października konferencję naukową poświęconą twórczości Czesława Miłosza. Miłoszolodzy starszego i młodszego pokolenia z USA, Polski i Litwy spotkali się wyłącznie online, na zoomie.
Te dwa dni referatów, dyskusji i czytania wierszy dowiodły, że poezja i eseistyka Miłosza żyją w najlepsze i zataczają coraz szersze kręgi. Wydarzeniu przysłuchiwało się, mogąc zadawać pytania na czacie, siedemdziesięciu badaczy z całego świata, od Australii do Japonii.
Dołączyłam do konferencji zaledwie kilka dni przed jej rozpoczęciem, i to na własne życzenie, gdy tylko czołowy jej uczestnik, Robert Hass, przysłał mi z Kalifornii link do niej. Było to najbardziej nieformalne zgłoszenie, przyjęte przez organizatorów – Williama Nickella i Esther Peters z natychmiastową aprobatą. Nie dostałam jednak szczegółowego rozkładu porządku obrad i nazwisk wszystkich badaczy, dlatego nie mogę służyć dokładną relacją z tego ruchomego święta Noblisty.
Te dwa dni rozpraw były podzielone na dwie sesje, nazwane „Milosz and the Poetics of Space” i „To Begin Where I am: Milosz and the Poetics of Place”. Brałam udział w tej drugiej, bo właśnie napisałam dłuższy tekst Miłosz wileński, więc czułam się nieźle przygotowana do tematu. Wyobraźnia poety ciągle krążyła wokół miasta młodości, od pierwszego ogłoszonego w 1930 roku wiersza, po wiersze ostatnie wydane już pośmiertnie. Zapytano mnie, czy chcę rozpocząć ten panel, czy raczej zabrać głos na końcu. Wybrałam to ostatnie i, jak mogłam przypuszczać, niektórzy uczestnicy trochę przekroczyli czas swoich wystąpień i moje uwagi o Wilnie jako wiecznie bijącym źródle poezji Miłosza zostały raptownie skrócone. Nieważne, zdążyłam opowiedzieć tyle, ile się dało.
W panelu, w którym wzięłam niespodziewany udział, wystąpiły między innymi młode badaczki z UJ – Aleksandra Kremer i Karina Jarzyńska. Ta ostatnia zabłysnęła ciekawym porównaniem światopoglądów Miłosza i Gombrowicza na emigracji, biorąc za podstawę ich książki: Widzenia nad Zatoką San Francisco i Wspomnienia polskie. Wędrówki po Argentynie pisane w podobnym czasie. Krakowski filozof i teolog Łukasz Tischner, bratanek Józefa, poruszył ważki temat związków Oskara i Czesława Miłoszów, zwłaszcza w świetle ich eschatologii i kosmogonii. Świetne wystąpienie miała też Joanna Zach, dyrektor centrum badań nad twórczością Czesława Miłosza przy UJ.
Ucząca obecnie na uniwersytecie w Brooklynie Irena Grudzińska-Gross, która niedawno opublikowała kolejną książkę poświęconą Miłoszowi, mówiła o jego trzech wierszach, jak to ujęła, kanonicznych, pisanych podczas okupacji w Warszawie: Campo di Fiori, Biedny chrześcijanin patrzącym na getto i Przedmieście, podkreślając przy tym, że temat Zagłady był w poezji tamtych czasów praktycznie nieobecny wśród poetów nieżydowskiego pochodzenia. Dwa pierwsze są przejawem bezsilności twórcy wobec masowej tragedii dziejącej się na oczach tłumów, ostatni dobitnie okazuje obojętność podmiejskiej hołoty.
Litewski pisarz młodszego pokolenia, Laimonas Briedis (mieszkający nawiasem mówiąc w Vancouver) zaznaczył swoją obecność dość niespodziewaną tezą, twierdząc dobitnie, że Miłosz w swoim wileńskim okresie twórczości w ogóle nie podjął tematu mieszkającej tam ludności żydowskiej. Został zakrzyczany w trakcie dyskusji, która nastąpiła po wysłuchaniu poszczególnych wystąpień i pod naporem argumentów musiał się z tego twierdzenia wycofać.
W drugiej części panelu pod przewodnictwem Bożeny Shallcross wzięli udział dawna doktorantka Miłosza na Uniwersytecie Kalifornijskim Lillian Vallee i Robert Hass. Oboje arcyciekawie opowiadali o swoich zmaganiach z pracą nad przekładami poezji Miłosza. Wywiązała się potem ożywiona dyskusja, w której wzięła udział i niżej podpisana, bom też w tych przekładach palce maczała. Uczestnicy panelu zobowiązali Hassa i mnie, żebyśmy wspólnie przetłumaczyli jeden z rzekomo nieprzetłumaczalnych wierszy Miłosza, a mianowicie Walc, napisany w 1942 roku w okupacyjnej Warszawie. W pełni rymowany, składający się z szesnastu strof. Nie zwlekając, przystąpiłam do surowego tłumaczenia i wysłałam tę pierwszą próbę Hassowi. Teraz dopiero będziemy się oboje męczyć, by oddać wszelkie niuanse wiersza i jego rymy oraz rytmy. Bo początkowy walc – ewokacja 1910 roku i balu karnawałowego gdzieś na Litwie zmienia się w marsz niewolników Rzeszy, a nienarodzony jeszcze syn – w jedną z ofiar wojny.
A mnie, kiedy słuchałam Ireny Grudzińskiej, przypomniało się jak żywe następujące wydarzenie: kiedy sekretarzowałam Miłoszowi w Berkeley, w kwietniu 1981 roku towarzyszyłam mu jako kierowca i asysta w szczególnym spotkaniu autorskim w niewielkim mieście na północ od San Francisco. Wyjechaliśmy po śniadaniu, oboje oczarowani malowniczą drogą, z naturą w pełni wiosennego rozkwitu. Dojechaliśmy do budynku, który z wyglądu przypominał szkołę i pewnie nią był, choć bez uczniów w związku ze zbliżającymi się feriami wielkanocnymi.
Windą podjechaliśmy bodaj na drugie piętro. A tam, w salce przypominającej Umarłą klasę, siedziało przy stolikach kilkudziesięciu ocaleńców z obozów niemieckich. Byli tak starzy i schorowani, że wydawali się na samym skraju życia. Kwiecień, jak wiadomo, jest Miesiącem Pamięci Ofiar Holocaustu i dlatego się tam zebrali, zapraszając Czesława Miłosza, by przeczytał im swoje wiersze.
Spotkanie rozpoczęto od zapalenia świec w stojącej na poczesnym miejscu menorze. Sześciu wybranych podchodziło pojedynczo do świecznika. Nie tyle podchodziło, co wlokło się z najwyższym trudem, jakby przygniecionych brzemieniem, bo każdy płomyk, który po kolei zapalali, symbolizował milion ludzkich istnień wymordowanych w czasie II wojny. Czynili to w kompletnej ciszy; słychać było tylko szuranie ich butów, bo stopy nie miały sił, by oderwać się od podłogi. Na tle płonącej menory Miłosz zaczął czytać swoje wiersze: Campo di Fiori, Biedny chrześcijanin… potem inne, wszystkie w przekładzie na angielski. Wtedy z sali podniosły się głosy: „Prosimy, niech pan czyta po polsku, większość z nas rozumie polski. Chcemy usłyszeć je w naszej wspólnej mowie!”.
I Miłosz przeszedł na polski. Zawsze mnie dziwiło, jak jego osobowość się zmieniała, gdy czytał w obcych językach. Po polsku miał niepojętą moc, po angielsku i francusku odnosił się jakby z pewnym dystansem do swojej twórczości. Spotkanie poetyckie trwało o wiele dłużej niż planowano. Zebrani otoczyli poetę i w pełnych przejęcia wyrazach dziękowali mu za przybycie. Niektórzy wyciągali chusteczki, inni podsuwali książki do podpisu.
Wracaliśmy do Berkeley w milczeniu. Brakowało słów, by oddać bezmiar tragedii.
RENATA GORCZYŃSKA