Pierwszy listopada, to jest dobra pora, żeby napisać list. Wybrałem Pana, który zdołał zorientować się, że w tej formie wyrazu wzorem ryby w wodzie i wilka w puszczy czuję się swobodnie, czuję się w miejscu, w którym tryby autocenzury zostają wstrzymane, a ja w takiej domowej niejako formie mogę poruszać się dowolnie, w jakim chcę stroju i w jakim chcę stanie. Wróciłem z Grecji, ale aż tak nie tęsknię do dawnej Morei, tego wymienia zakończonego trzema strzykami: mesyńskim, maniockim i lakońskim, a na każdym z nich przecież miałem dach nad głową i widok na zatoki mórz południa. Raz chciałem przespać się na płaskowyżu niczym na dachu skalnej wyspy zwanej Monemwazją w ruinach starożytnego miasta, ale wygoda, ta kusicielka naszej współczesności odwiodła mnie od tego zamiaru. Początek listopada w naszym kraju bliski jest mojemu usposobieniu i wcale nie jestem pewien, czy Grek albo Greczynka nie zachwyciliby się aurą rozlewającego się po drzewach złota i purpury, wszak to ulubione kolory bizantyjskich pisarzy ikon.
„Trzeba próchnieć albo płonąć”, to wskazanie zapisał Joseph Conrad w powieści W oczach Zachodu. Trudno jest mi sobie wyobrazić życie w ciągłym próchnieniu, ale i też to, w nieustannym płonięciu. Pierwsze wydaje się trwać pod kuratelą śmierci, w tępym śnie, w otumanieniu i zamgleniu, spowite błędnym czadem, ograniczone do bezmyślnego pełzania, drugie zaprowadzić nas może na granice szaleństwa, gdyż płonięcie, zwłaszcza to zintensyfikowane jest zagrożone pożarem. To ostatnie jednakże zakłada przemianę w przeciwieństwie do życia w próchnieniu, które jak każda śmierć materii prędzej czy później się ustali. Proszę nie mylić metanoi z pozorami będącymi wyrafinowanym powiernikiem zewnętrzności, obłych powierzchni i niestrawnych płycin, które dzisiaj mają bogatą reprezentację w postaci przebierańców oraz repertuaru ich dziwactw. W literaturze mamy wiele przykładów tzw. przejścia progów przemiany, a każda z nich posiada swoje imię: Szaweł przemienił się w Pawła, żołnierz i rabuś Iñigo Loyola w Ignacego (który stworzył swoją duchową regułę), Gustaw w Konrada, Jacek Sopolica w księdza Robaka, Mickiewicz tyrtejski w Mickiewicza mistycznego, Maria Komornicka w Piotra Odmieńca Własta, Edmund Dantès w Hrabiego Monte Christo (imienia ostatniej przemiany swojego bohatera Aleksander Dumas nie podaje). Wiek XX i obecny narzucają nam raczej przemianę wstecz, co świetnie obrazuje (a obraz jak wiemy jest stężeniem istoty) przeobrażenie w ciągu jednej nocy kafkowskiego Gregora Samsy z człowieka w robaka, tego „czernica”, któremu kształty nadał w swoim eseju 4 lutego 1962 roku Béla Hamvas, a w innym zatytułowanym Henoch nakazał go nie nienawidzić. Wynalazcy Facebooka, Googla, Platformy X, Instagrama, Tik Toka, a nazwisk ich nie będę wymieniał, gdyż są dla mnie sygnaturami „diabelstwa” powołali globalny konfesjonał, który daje nam pojęcie, w jakim miejscu, mimo tysiącletnich religii i kultur, filozofii i teologii, znalazł się człowiek. Sypie się z tego konfesjonału próchnica instynktu i zbydlęcenia, trociny plugastwa i ohydy, jakie człowiek uznał za bardziej pociągające niż myśl, będącą zjawiskiem wymagającym trudu, dyscypliny i wyrzeczeń. Niepoliczalna jest ilość wewnętrznych pięter człowieka i kosmicznych sfer po jakich obraca się z natury ruchliwa myśl, dlatego potrzebny jest jej stempel, więcej – insygnium litery, gdyż to w jej progu, w jej cieniu przysiada. Ale największym stężeniem myśli jest mądrość. Gdybyśmy ludzkiej istocie przydzielili jedynie cztery piętra istnieniowe: instynktu, emocji, myśli, mądrości, to w konfesjonale mediów społecznościowych odkrywamy ją przede wszystkim na poziomie instynktu i emocji. A idąc w ślad triady zaproponowanej przez Eliota, zobaczylibyśmy, że epokę mądrości mamy już za sobą, wiedzy trochę też, za to konfesjonał bombarduje nas informacją, a co gorsza dezinformacją, która z trudem daje się połączyć w uniwersum myśli i żywotność sensu. Zdaje się więc, że metanoia w wydaniu masowym zaczyna działać wstecz. To wszystko jest możliwe, gdyż każdemu dano dostęp do złych praktyk, zniesiono poczucie wstydu oraz uznano, że nie ma prawdy albo i jest, pod warunkiem, że formułują ją okoliczności w jakich objawiają się nasze postępki. Problemy społeczne usiłuje się rozgrywać ludzką masą, a to, co od wieków związane jest z jednostką rzuca się na wiatr. Béla Hamvas pisze o „nastawieniu ciemnym” współczesnego człowieka, Tadeusz Różewicz o jego spadaniu, które „odbywa się poziomo”. Wierzę w metanoię i rozwój człowieka wewnętrznego jedynie w odniesieniu do pojedynczych ludzi. Dlatego też wybieram list jako jeden z gatunków wyrazu powołany do wyświetlania życia duchowego, utajonego, intymnego oraz poezję, gdyż w wielu swoich wymiarach, bez wyraźnego wskazania adresata, wzięła na siebie, to, co określiłbym mianem opartego na wzajemności ruchu listu w relacjach międzyludzkich. Przestałem natomiast ufać wszystkim utopistom, którzy swoje wyobrażenia o szczęściu, sprawiedliwości, postępie i rozwoju załatwiają ludzkimi masami, ignorując całkowicie dwa cudowne dary, które otrzymał człowiek: dar słowa i zdolność do przemiany. Ignorując? Źle powiedziane – dławiąc je, gdyż najlepiej jest sprawować kontrolę nad „martwą stałością”, czy omamionym oraz anonimowym podmiotem zaklętym w przedmiot. Każdy utopijny projekt ludzkości wiąże się z upuszczeniem krwi. Rozumiem Pana, wielu naszych przodków, bez względu na ich nastawienie, sąsiadów, krewnych, przyjaciół, znajomych staram się zrozumieć. Z ludzkością, a więc wielką liczbą i uogólnieniem mam kłopot. W ogóle, miłowanie tego, co dalekie, co przekracza miarę serca, co jest wyabstrahowane, a pojęcie ludzkości dla mnie takie jest, wydaje się w naszym wykonaniu problematyczne. Domaga się od nas miłowania fikcji i abstrakcji, zaś wzrusza się ramionami, gdy pochylamy się nad żabą lub gniazdem czajki przeżutych przez tryby kombajnu. Całym sobą zaczynam odczuwać upiorność tych procesów i zagadnień.
Cesarze i królowie, carowie i przywódcy, satrapowie i gangsterzy schodzą ze sceny historii, umierają, przemiana zaś i słowo trwają. Bóg stworzył nas niedoskonałych, obdarzył za to łaską metanoi, dzięki której świat nadal pozostaje czarowny i magiczny. Każda rzecz podlega w nim przeobrażeniu, zarówno najmniejsze cząsteczki przyrody, jak i składowe kultury i cywilizacji tworzonej przez uczuciowość człowieka i wynalazczość jego umysłu. Dajmy na to koło, może Pan sobie wyobrazić, jak wyglądał jego prototyp? Pewnie, że tak. Dlatego również może Pan przedstawić sobie, jak wyglądał ruch tego koła przez czas i przestrzeń, kiedy podlegało przemianie aż po najbardziej wymyślne jego postaci, od najmniejszych zegarowych kółek po olbrzymie turbiny wypłukujące z ziemi pokłady mocy. To samo dotyczy słowa, które było na początku, lecz jak wszystko i ono zostało sprofanowane, odrealnione i splugawione, choć nadal w moim przekonaniu pozostaje okruchem, czy też dalece już zatartym odbiciem wielkiego raju logosu, metafizycznego rdzenia. Mimo katastrofy wygnania z tej „świętej” dziedziny, choć rozmiar wygnania powiększa się, mnożąc coraz większe łachy pustyni, promieniowanie logosfery, acz słabowite, wciąż postępuje. I jeszcze o krwi, to w niej migotliwie pulsują powidoki pradawnych obłoków i odblaski świata, wcale nie w naszym mózgu, który to krew odżywia, a w niej samej, w niej to zamieszkuje dusza jak powiada Mojżesz, ona przetacza pamięć, wizje, sny, ona jest wreszcie więzią z najstarszym z ludzi. Kiedy ją upuszczamy, zrywamy nie tyle intelektualne i erudycyjne mosty, co uczuciowe i mądrościowe, a także te dzikie i fantasmagoryczne, totemiczne i magiczne. W tym sensie, jak powiadali znakomitsi ode mnie, primo – poeta jest człowiekiem dawnym, secundo – poeta jest dziedzicem pierwotnego stosunku do słowa jako bytu, jest naczyniem logos spermatikos. W liście do Borysa Pasternaka Maryna Cwietajewa pisze o swojej krwi, która nie może się przed niczym powstrzymać, a dalej „Nie zapominaj, że krew jest starsza od nas, zwłaszcza od Ciebie, Semity! Nie oswajaj jej. Przyjmij to wszystko z lirycznej, nie epickiej wysokości!”. W innym liście lepi zdanie: „Ty i ja jesteśmy z życia – jak z żył”.
Autor Sezonu w piekle zapisał: „zazdrościłem szczęścia zwierzętom”, a pół wieku później twórca Elegii duinejskichdopowiedział, bo „widzą przestwór”. Gdyby ci dwa poeci zobaczyli, co umysł ludzki wymyślił, a tym samym, jaką wielką ranę zadał stworzeniu, dzwony ich serc, pompujące krew, pękłyby z hukiem. Dzwony, otóż to, one wzywają wiernych na liturgię przemienienia, odprowadzają wielkich tego świata.
Proszę zwrócić uwagę, że w liście do Pana powołuję się na listy innych poetów. Na tym polega krwiobieg litery. Krwiobieg słowa, będącego dla mnie widzialnym żywiołem, niezbitą realnością, nie mniejszą niż krwinki białe i czerwone, a nie jak sądzi wielu, którzy wybrali próchnienie leksykalnym trupem, niegroźną zabawką, czymś z gruntu fasadowym lub słownikowym, czymś stanowiącym wysypisko ogranych i załganych pojęć. W każdym razie, w żadnym ze swoich wymiarów nie jest ono teorią!
Odrywam się od pisania i z nagła zdaję sobie sprawę, że tyle już napisałem, a tylko odrobinę przybliżyłem się do tematu, jaki chciałem w tym liście poruszyć. Zamierzałem go nawet rozrysować, jak chemicy kreślą wzory cząsteczkowe. Żadna strata, zwłaszcza, że ten podkład był niezbędnym prologiem. Dalszą wykładnię pozostawiam do następnego listu. Genialny Rimbaud (chyba nie wytrzymałbym z nim ani jednego dnia), już w wieku siedemnastu lat w liście do poety i wydawcy Paula Demeny wykłada istotne rozpoznanie, które mógł mu podpowiedzieć jedynie szept pulsującej krwi. Otóż poezję swojej epoki nazwał „tandetną rupieciarnią” niezdolną „oglądać niewidzialne” i znaleźć „nieznane za zasłonami z muślinu”. Ten muślin to jest ów tuman, w jakim żyje conradowski człowiek poddany próchnieniu. Już w młodości przyszły autor Iluminacji doznawał „niewidzialnego”, o dreszcz przyprawiało poetę „nieznane”. Mało tego, on w liście do D. potrafił ponazywać te napory obrazów podawanych przez ciemną krew. W dzieciństwie jesteśmy kimś innym, kimś żyjącym z otoczeniem w stanie upojenia oraz magicznej, czarownej nierozdzielności, nie uświadamiając sobie przy tym żadnych zagrożeń ani niebezpieczeństw. Rimbaud po dzikiemu włóczył się po krajobrazie ardeńskiej ziemi, jak wielu poetów przed nim i po nim wplecionych w dzieciństwie w geologiczną pierwotność swojej okolicy. Ambicją każdego wielkiego poety jest istnieć, nawet nie żyć, to mniej pojemne słowo, ale istnieć. Świecić i ogarniać świat w istnieniu. Dlatego czyha on na wtręt głosów lub zapachy raju. Od chwili, kiedy je posłyszy lub poczuje wypełnia go i osacza całkowita ciemność, wtedy przystaje na jej adorację.
Teraz kończę na pewno. Proszę kochać najbliższych, gdyż w ostateczności tylko na nich można polegać, zjadać przynajmniej dwa jabłka dziennie, pić dużo wody i nie zadzierać z muzami, bo potrafią być mściwe.
WOJCIECH KASS