fbpx
HOME
Wojciech Kass

List do niepoznanego poety (XIII)

1. Zna Pan słynny sonet Artura Rimbauda opatrzony tytułem Samogłoski? Przepraszam, powinienem był najpierw Pana pozdrowić lub przekazać błogosławieństwo albo też skreślić na tym gzymsie mojego listu coś o tym, jak przedstawia się moje samopoczucie; próchnieję czy płonę, serca bije mi jak dzwon, czy też jak ten robaczek zapobiegliwie krząta się w swoim grobowcu. Cóż, to pierwsze zdanie listu wynikać może z mojego sonatinowego nastawienia, ale przecież rimbaudowski sonet jest czymś wiele potężniejszym niż jakaś sonatka, sonatina. Mimo, że setki głów głowiło się nad jego prawdziwymi znaczeniami, to pozostaje nadal jednym z najbardziej tajemniczych wierszy świata, alchemią gramatycznej ontologii. Proszę wiersza nie pytać nigdy o temat, a tym bardziej za temat nie chwalić poetę, wszak tak zwana treść utworu jest zazwyczaj porażką poety. Powiedziałbym tak: na przedzie stawiać należy motorykę, a nie merytorykę wiersza.

Krzysztof Karasek napomknął mi kiedyś, że autor Sezonu w piekle swoją literą wprowadził do poezji nową antropologię wyobraźni. Sonet Rimbauda ucieleśnia literę, a konkretnie samogłoski, na których wspiera się łuk triumfalny języka i która, to znaczy jedna z nich, mogła być pierwszą, jaką wypowiedział człowiek w swojej przygodzie odkrywania mowy, potem alfabetu. Poeta zapisał, a wers ten przytaczam w tłumaczeniu Adama Ważyka, jak dotąd, tak sadzę, najlepiej podanym w polszczyźnie: „Tajny wasz rodowód któregoś dnia ustalę”. Mogłaby więc być ta pierwsza wypowiedziana samogłoska jak poranek, jak tajemnicza obietnica. Była tą cząsteczką ludzkiego głosu, a i ziemi, od której mógł zacząć się sejsmiczny wstrząs, on to bowiem w dalszej perspektywie ukształtował kolejne warstwy geologiczne mowy aż po jej gramatykę. Wpierw więc była geologia, potem gimnastyka kształtująca geologiczne ciało mowy, a wszystko po to, aby człowiek ozdobił język pozłotą gramatyki, siłą gramatycznego blasku: geologia / gimnastyka / gramatyka. A może rzecz miała się zgoła inaczej? Zostawmy to tajniom. Zostawmy ustom, na które tajemnica kładzie swój palec i głęboko, oj, jak głęboko pogrzebanym wargom, które po raz pierwszy ułożyły się w kształt „O!” – zachwytu lub osłupienia albo „Y!” – stęku, jęku, bólu.

Tym, kim był Artur Rimbaud dla poezji, a mam tu na myśli wrzenie litery jego poezji, tym dla malarstwa był Vincent van Gogh, kolory jego obrazów, faktura farby ustaliły się na płótnach w stanie wrzenia. Z tym, że poeta wszystko, co dla nas najważniejsze stworzył jako młodzieniec, malarz zaś w okresie późnym, porze zmierzchu.

Zamierzam w tym liście zająć Pana samogłoską „u”. Poeta, który już niebawem wyruszy na piaski pustyni nadaje jej kolor zielony, zanurza ją w zielone adagio „spokój pastwiska / Usiany zwierzętami, spokój, który odciska / W skórze uczonych czół bruzda alchemii głęboka”. Proszę zwrócić uwagę, jak w przytoczonym fragmencie polskiej transkrypcji partytury tego wiersza układa się nuta samogłoski „u”, to ważne. A teraz zajrzyjmy na chwilę w „bruzdę alchemii” tej samogłoski. Sam jestem ciekaw, gdzie ona nas i czy w ogóle gdzieś, zaprowadzi, czy urodzi jakąkolwiek roślinę myśli lub inaczej: lingwistyczny – analogicznie do limfatycznego – wzorzec. Nasz język jest ostatnią linią obrony, ale również układem odpornościowym na najstraszliwsze siły, które prowadzą, jak to ujęła Marina Cwietajewa do świata „rozrzucanego mięsa niezgody”.

Horyzont treści poezji wcale nie jest tak rozległy, jakby wydawało się po liczbie książek. Są to: udręki miłości i jej braku, udręki powitań i rozstań, udręki utraty i starości, udręki ciała i duszy, udręki samotności i anonimowości, udręki ofiar przemocy i udręki wyrządzonych krzywd, udręki choroby i umierania, udręki sumienia i udręki złych postępków, udręki poczucia pustki lub zmarginalizowania, udręki nadętego „ja” i udręki braku wiary w siebie, udręki zawiedzionych nadziei i porzuconych złudzeń, udręki ufności, bezradności i niemożności, udręki manii, goryczy i braku spełnienia, udręki nadmiernych ambicji i udręki smutku, udręki wiary i jej braku, udręki pamięci i udręki wspomnień. Po drugiej stronie znajdują się uniesienia m.in. miłością, sukcesami, zachwytami nad czymś lub nad kimś, podróżami, powodzeniami, karierą, szczęściem, narodzinami potomka, słowem te wszystkie przyjemności biorące się z urzeczenia kimś lub czymś. Przy czym należałoby w tym miejscu podkreślić, że te stany wcale nie są aż tak skrajnie przeciwne, między nimi są przepływy różnych odmian, napięć i zabarwień, a w tych przepływach odpływy i przyboje, dlatego też przedmiotem uniesień mogą być nieprzyjmowane przez etykę, a także estetykę czyny i rzeczy podejrzane, spychane do piwnic, na przykład uniesienia spowodowane orgią, przemocą, zadawaniem bólu okrucieństwem, widokiem krwi, zabijaniem, fascynacją złem, torturami, i wieloma innymi zachowaniami odchodzącymi od uświęconej normy, stąd budzącymi oburzenie lub tylko wątpliwość. Na nie to zresztą panuje przyzwolenie, czemu wtóruje internet, ten globalny i zarazem widowiskowy konfesjonał, w którym każdy może dać wyraz temu, co w nim kiełkuje, rozrasta się lub wreszcie przelewa.

2. W poprzednim liście podałem Panu inne przeciwne sobie – co nie znaczy, że nie moglibyśmy dopasować ich do tych na „u” – „uniesienia” i „udręki”, stany naszego odczuwania życia, a przez to i jego spostrzegania, które w ostatecznym rachunku okazują się jednością pod warunkiem, że ich dogłębnie doświadczymy i co nie mniej ważne, nadamy im wyraz – to jest płonięcie / uniesienie, próchnienie / udręka, dzwon serca / grobowiec serca. Na tym piętrze listu poczynię pewną uwagę: wyrazem, ekspresją może być dosłownie wszystko, przejście nago w samo południe po krakowskim rynku, wypróżnienie się na ruchliwej promenadzie jako protest przeciw postępkom gospodarza miasta, dajmy na to jako zarodnia, a czemu nie, performance’u lub happeningu, poza tym mowy polityków, publiczny seks, stadionowe granie, przebieranie się za psy i szczekanie, jak również te rozmaite chlusty jadu, które jako plamy odchodów znajdujemy codziennie w internecie i podobne im wyziewy braku myślenia, wewnętrznej zgnilizny, patologicznego wyuzdania, aj, szkoda czasu na te wszystkie cieki ciemnego skrzeku. Kiedyś akcją było słowo, dzisiaj jest nią widowisko wywalone na wierzch, otoczonego wieńcem dalekosiężnych megafonów, konfesjonału internetu. A nam chodzi przecież o wyraz duszy ludzkiej, nieprawdaż? Namierzanie jej, kształtowanie, odnajdywanie najnowszej pozycji, w jakiej przebywa. Najcudowniejszy i najbardziej tajemniczy jej wyraz znajdujemy w dziełach sztuk wyzwolonych, od tańca i aktorstwa począwszy, a na muzyce i poezji skończywszy, od gestu i obrazu do dźwięku i słowa oraz w dziełach teologicznych i mistycznych.

3. Mamy zatem pierwszy, życiowy próg dwóch „u” – „udrękę” i „uniesienie”. W wielu wypadkach one to, więzione, pragną wydobycia na zewnątrz i na tym drugim progu zjawia się nam trzecie „u” – „ujście”. Te nasze stany chcą ujść, ale po co, do kogo? Źle im było z nami, tylko z nami. Równie dobrze mógłbym zapytać – źle nam było w łonie matki? W każdym razie te stany chcą się po prostu objawić w zewnętrzności, jej narzędziach i formach, one chcą się narodzić, przybrać kształt. Ujść więc i wyjaśnić chcą się „udręka” i „uniesienie”, a czy będą jaśnieć, to już sprawa wielkości wizji (lub oczywiście jej braku), czyli najbardziej szerokiego i pogłębionego widzenia, kiedy to powiekę na dnie nas samych otwiera trzecie oko, niejako oko wielookie, nie tyle widzeniowe, ile wizyjne, które w sekundę chwyta całą złożoność materio-energii, czy też ciało-ducha, tego, co wciąż na nas napiera, w nas chce przybrać postać. Béla Hamvas w swoich esejach utwierdza siebie i czytelnika, że wizja jest zagęszczoną rzeczywistością. Z kolei za Coventry Patmorem powtarza: „God is the only reality” i jeszcze to, że świat egzystencji i wyrazu, to są zawroty głowy, omamy, fantazmaty, fantasmagorie, majaczenia, czary, mity, muzyka, poezja, imaginacje, magia, cuda, turbulencje, wiry, a realnym dopiero jest to uderzenie pochodzące od Boga, ten silny kop metafizyczny, doprowadzający do wewnętrznej katastrofy, wewnętrznego pożaru, które zwalają i wypalają wszystkie życiowe i kulturowe protezy, jakimi obudowaliśmy naszą duszę. Po to, żebyśmy obudzili się z omamu, przejrzeli na oczy, starli z nich bielma.

Wrócę jeszcze na chwilę, pomijając „młyny i młoty Boże” do świata jako omamu i dziwowiska. Wizjoner Werner Heisenberg, twórca reguły nieoznaczoności rozszerzył ten obraz na bezgraniczny wszechświat, który według niego jest wynikiem nieposiadających żadnej tożsamości pulsacji, będących najmniejszymi cząsteczkami materii i zrazem falami energii. A zatem to, co nasze zmysły postrzegają nie jest realnością, nie jest jawą cielesną, ale czystą i nieobliczaną możliwością, rezultatem, jak to określił Benjamín Labatut „kaprysów bogini o wielu działających na oślep rękach”. Poparta wyliczeniami matematycznymi wizja urodzonego w 1901 roku w Würzburgu fizyka odnosi się również do wymiaru ludzkiego. Pozycja ze względu na meta ruchliwość cząsteczki staje się nie do oznaczenia, gdyż daje o sobie znać równocześnie, pulsując tu i tam, obok i gdzie indziej. Niemniej to zjawisko tworzy obraz osoby, obraz jej mózgu tego, co i jak się w niej uosabia i tego, co się jej myśli. Tak oto do nauki wdarł się przypadek, który podważył jej obiektywność, pewność faktów i danych. Głowił się nad tym do końca życia Albert Einstein, lecz żadne jego obliczenie nie podważyło teorii Heisenberga, nie ustaliło racjonalnej zasady, według której wydarzył się, czy też wydarza świat. Podawca teorii względności, wychodząc z konferencji, gdzie ogłoszono rewelacje nieoznaczoności, miał powiedzieć do Nielsa Bohra, duńskiego fizyka, mistrza i przyjaciela Heisenberga: „Bóg nie gra wszechświatem w kości”. Duńczyk odparł: „Nie naszą rzeczą jest Mu mówić, jak ma zarządzać światem”. Świat zatem nadal się stwarza, nadal jest w tworzeniu, musi więc do tego procesu dostęp mieć przypadek. Nie ma żadnej poręczy, której moglibyśmy się uchwycić, brak choćby najmniejszego punktu oparcia na Drabinę Jakubową, Rilkeańskiej „czułej dłoni”, która trzymałaby Miłoszowy „niewidzialny sznur”.

Wracam do tematu, a więc do doświadczenia zapisywania, którego, żeby było jasne nikomu nie narzucam. Nie tylko chodzi, czy też wcale nie chodzi w nim o dzieło poematu, choć jestem przekonany, że chrześcijaństwo, jego wyraz bizantyjski i rzymski są jednymi z najdoskonalszych poematów, zwłaszcza wtedy, gdy potrafimy go dla siebie odkryć i odczytać. Nie chodzi więc o żadną sztukę (nasza ograniczoność i niedoskonałość podpowiada, że jednak chodzi), a o dzieło większe, daleko wykraczające poza słowa, jakiego świat nie widział, to dzieło które przygotowuje Bóg (świat znajduje się w ciągłym tworzeniu, brak mu ostatecznego kształtu, wizji) oczekując współpracy od synów i cór ziemi. Chodzi o odkupienie duszy, czy też jej wykupienie z więzienia bytu. Ziemskie dzieła, nawet jeśli nie rozdzielają ziemi z niebem są ledwie próbami bicia w nieustępliwe wrota śmierci, próbami „zmartwychwstawania” do życia, wcielając słowo w byt lub też czujnego czyhania na nie, gdy odrywa się ono od swojej ciemnej, niedostępnej zasady. Te najwspanialsze są jasną lub ciemną liturgią, a w czasach, kiedy powstały były żywą liturgią. Poeta, co napisałem w ostatnim liście, jest człowiekiem dawnym, a zatem i obrzędowym. Do tej rodziny należeli szamani, pierwotni pasterze, tragicy greccy, poeci orficcy, anonimowi twórcy w średniowieczu i wielu innych, którzy wraz z nastaniem epok nowożytnych, coraz bardziej ukrywali swoje nastawienie do modlitwy i liturgii, aż z wolna one znikło, a literatura, zwłaszcza ta w masowym wydaniu popadła w automatyzm i załganie. A liturgią, w tym egzekwiami i egzorcyzmami są m.in. Odyseja Homera, Król Edyp Sofoklesa, Boska Komedia Dantego, Raj utracony Miltona, Bracia Karamazow Dostojewskiego, Pan Tadeusz Mickiewicza, opowiadania Brunona Schulza, Zygmunta Haupta, a nawet Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i wiele, wiele innych dzieł, zarówno poetyckich, jak i muzycznych, a także filmowych. Niejako wpisane w nie jest De profundis, muzyka, słowo, obraz oraz przemiana, niedaleko odbiegająca od eucharystycznej. Nie myśl Pan, że wielkie dzieła kultur archaicznych i starożytnych: architektura, muzyka, literatura powstawały z myślą o człowieku, absolutnie nie, były one ofiarami i modlitwami skierowanymi do bóstw, były na ich cześć. To nastawienie zaczęło zmieniać się od zachodniego średniowiecza, w nowożytności rozpoczęto, co prawda za sprawą cesarzy, królów, purpuratów i możnowładców, tworzyć dla człowieka, a w wieku XIX marksizm wpisał sztukę w swój system jako twór społeczny. Kiedy wiek później poprawiła się sytuacja mas, kiedy pojawiły się tak zwane „masowe oczekiwania” i kiedy technologiczne zabawki zawróciły ludziom w głowach, sztukę jako rzecz niekonieczną i należącą do dawnego obrzędu, zaczęto marginalizować, język sztuk natomiast zwielokrotniać i nieudolnie naśladować oraz sprowadzać do wymiaru, zresztą jak wszystko inne – towarowego.

4. Wracając do trzeciego „u”, a zatem do „ujścia”, a każde ujście, chce wstąpić w czasownię czasownika i jak najdalej uchodzić, meandrować dlatego musi być zdolne wyżłobić własne koryto, gdyż inaczej rozlałoby się, wyschło, niezauważenie uszłoby gdzie bądź. Żeby jednak ujście miało wyrazić swój najgłębszy stan, tej niewidzialnie ulewającej się energii udręki i uniesienia i wszystkich między nimi stanów pośrednich, potrzebuje przemiany. Progiem, za którym może to nastąpić jest próg / opór litery, to za nim nieokiełznany nurt ujścia przebarwia się w widzialną semantykę znaków. A to wiąże się z kolejną udręką – wynajdywania i wymyślania słów. Lub upojeniem – kiedy to tworzą, kiedy to same się niejako wiążą, zawiązując wizję. Ale słów nie wynajduje się, nie wymyśla, one są realne. Ileż to uskoków „u” już przebyliśmy? „Udręka” / „Uniesienie”, „Ujście”, „Udręka” / „Upojenie”. Pięć „u”. Przed nami jeszcze jeden próg (albo jak Pan woli uskok) i trzy odsłony „u”.

Rzecz w tym, czy ujście przemieni się w literę liturgii (malarz powiedziałby – fresku lub panoramy, muzyk – symfonii, rzeźbiarz – miasta figur i posągów, a pierwsi architekci – zaklętego kręgu lub magicznej kamiennej bramy), w święty związek obrazu, słowa, muzyki, czy też z wielu powodów do niej nie dojdzie, nie dokona się ona, literę pozostawiając na poziomie literackości, szelestu papieru zamiast szelestu życia. Przemiana, która sprawia, że z końcem „udręki” lub „uniesienia” w przekroczenie progu litery stajemy się kimś innym (choćby te inne ujawniało się w nas w mikronach) lub też, uwaga!, w ogóle się nie ujawnia – wówczas to pozostajemy na jej przedprożu, tkwiąc w grobie skały, w której nie znajdujemy żadnego prześwitu. Zatem – pozostajemy nieznośnym, wiele nierozumiejącym i infantylnym bachorem, trocinami treści, literatem, liryszczem (określenie Osipa Mandelsztama) lub przekroczywszy próg przemiany zyskujemy odrobinę heroiki, zyskujemy formę, stając się prawdziwym poetą i nietuszowanym lirykiem. Tym, który w tej chwili rodzi się do miłowania. Ani do skrzeczenia, ani jazgotu, ani do osądzania, lecz do kochania. Pozwoli Pan, że w tym miejscu odniosę się do fizyki i metafory garnka. Otóż nie należy znad niego zbyt często podnosić pokrywy, gdyż wtedy dozowane ujścia ciśnienia i pary, energii i zaczątku materii nabierają znamion słabowitości, niedorobienia, niepewności swojego tworu, to są najwyżej impresje myśli, nastroju, sentymentalne i poetyczne mamrotanie, gaworzenie. Trzeba inaczej: z dużą cierpliwością i w czujności wyczekać aż wrząca zawartość garnka wysadzi pokrywę, jakby to krater wulkanu chlusnął językami ognia i plunął rozżarzoną lawą. Dopiero to wrzenie wywoła w nas istny kipisz; wrzenie „zielonej” idąc za Rimbaudem krwi, a tym samym rozsadzi skałę dotychczasowego patrzenia, o którym mówi się, że jest patrzeniem sroki w gnat, po to, aby ujrzeć, a przynajmniej dojrzeć rzeczy i zjawiska świata w ich zmienności i przemienności. Wreszcie po to, by zobaczyć je wszystkie w wizji, która jest szerokim i pogłębionym widzeniem, która w sposób nagły i tajemny zdejmuje i zarazem stawia wiązania i rusztowania świata, na nowo, inaczej niż dotąd. Przemiana jest rozszczelnieniem odczuwania i widzenia tego, co nam się ustaliło, co w skałę się przeistoczyło. To jest ten kipisz, co odbywa się w nas na gruncie geologicznym, gruncie osocza i słowa. Wówczas to dopiero „ujście” przybiera postać rytualną i misteryjną, jest formą uroczystego działania, sakralnego wtrętu, czegoś potężniejszego, niż to nasze całe oszołomienie egzystencją tu i teraz, między tym, a poprzednim, tym, a tamtym. Z drugiej strony, co już powiedziałem, ujście w literę pozostać może niczym nietknięte i poprzestać co najwyżej na spuszczeniu letniej wciąż pary, na rzadkim dymie z ledwie rozpalonego płomienia, który zgasł, przybrać postać niewielkiego upławu, ledwie oddrchu udręki oraz uniesienia. Upływ, jego dynamikę, siłę, ślepą żywiołowość widać, gdy przełoży się on na literę języka, który obnaża zazwyczaj fałsz uczuć i idei, na język zapożyczony i obcy, język pasożytujący na swoich zdrowych, nietkniętych dotąd zarodniach i dlatego – jak pisze Hamvas w eseju Melancholia późnych dzieł – ubogi. Na słowo, czy też ich cząstki uderzające w nas realnie lub na te dalece udręczone przez wieki składy i układy słów, zastygłe w zdewastowanych formach tego udręczenia. Hamvas pisze jeszcze: „Literackość tym właściwie się charakteryzuje, że nie jest mantrą tylko terminologią […]. Literackość jest surogatem języka i doskonale odpowiada oczekiwaniom tych, którzy nie umieją żyć, albo nie chcą, albo nie ośmielają się żyć prawdziwym życiem”. I dalej: „Literat jest właściwie partaczem, i to najgorszego rodzaju, bo partaczem rutyny” a życie to niekończąca się przemiana, to zrzucanie tysiąca skór w jakie jesteśmy opatuleni, zaprzeczenie więc próchniejących tuty. Złudzeniem jest, że cokolwiek pozostaje w nim trwałym obiektem, przedmiotem, w którym na ogół nasze tęsknoty szukają oparcia, szukają poręczy, poręki. Ziemia bowiem kręci się i przyprawia o zawrót głowy. Hamvas podaje również, że prawdziwym stylem jest liturgia, a zatem literatura (literackość) używa słów sztucznych, wymyślonych, pseudo słów. Wydaje się jej, że powołuje styl, ale w gruncie rzeczy jest rodzajem „języka migowego, jak wszelkie slangi i terminologie”.

5. Sumując – literatura / literackość biorą się z nieudolnego terminowania u mistrzów lub braku takiej nauki. Nieliczni terminują krótko, znakomitej większości nie starcza na niego życia. Co tu się rozwodzić, łańcuchowe reakcje twórczego procesu są sprawą skomplikowaną i w gruncie niedocieczoną. Kiedy jednak dochodzi do przemiany litery w istotę rzeczy, kiedy promieniuje ona rajem logosu, kiedy przemiana bierze Pana w całkowite posiadanie, to „udręka” i „uniesienie”, „udręka” i „upojenie” zawiązują się w jeden warkocz „ujścia”, odnajdują się w wirze tanecznego uścisku i nieodróżnialnymi stają się w nim oblicze „udręki” i oblicze „uniesienia”. Udręka uniesienia i uniesienie udręki. Ten ścisły, a przez to świetlisty splot nazywam złączeniem się ran, które zadają nam udręki oraz uniesienia związane z zasklepianiem się w bliźnienie. Najlepiej ilustruje ten splot taniec dwojga (istnienie, to ten drugi), pod warunkiem, że nie jest on tylko literacki, nie jest czymś do czego się na tę chwilę zobowiązuję, co mnie nie urazi ani skrzywdzi, co nie naruszy pobudowanego i wciąż skrzętnie odnawianego we mnie muru dystansu i braku zaufania.

Dochodzimy na próg trzeci, ten najważniejszy, próg – znowu dwa „u” – „ulgi” i „ukojenia” zaś dla samej litery w próg czwarty, ostatniego już „u” – „uwolnienia”. Skąd? Z nie do końca jeszcze pogrzebanego masywu raju logosu, czyli światła, mądrości i sensu. Dla tego miejsca nie sposób znaleźć nazwy, gdyż każda będzie je uśmiercać, a przy tym zniewalać i mumifikować. Pozostaje ono zaklęte, obwarowane pieczęciami, ale na jego obrzeżach, gdzieś na obrębie czasu i obrębie przestrzeni doznajemy muśnięcia jego wielkiego promieniowania, tego, co od biedy można nazwać – upojeniem adoracją słowa. Nie jest więc poeta tylko człowiekiem dawnym, obrzędowym, a również – co zapisał Romain Rolland – „żywym grobem”. „Ulga” / „ukojenie” / „uwolnienie” są, niestety, stanem chwilowym, gdyż stopnie przemiany w głębie wyżej i w głębie niżej muszą trwać. Jedynym rzeczywistym wyjściem z więzienia „udręk” i „uniesień” „jest chwila” jak zapisał w swoim Dzienniku Sándor Márai. Chwila zawiązująca przeciwieństwa w ich prawdziwą jedność. Każdy wstrząs powodujący przemianę, ów uroczysty choć bolesny wtręt pozostawia pęknięcie, szczelinę, inaczej nie byłyby one ani wtrętem, ani wstrząsem. Pozostawiają prześwit, przez który możliwy jest wgląd w to, co inne, nieznane i straszniejsze, bo większe od nas i naszego małego życia. Co prawda rana prześwitu zasklepia się (zabliźnia) niemniej pamięć wstrząsu w niej nie przemija. Puls tej rany już zawsze będzie podawać coś jako obietnicę nowego poranka. Wciąż i wciąż, dalej i dalej poprzez literę, krajobrazy i ludzi.

Wrócę jeszcze do porodu, bo to najcudowniejszy akt przyrody i ducha, a w ujęciu indywidualnym – przemiany mężczyzny i kobiety w ich potomka. W odniesieniu do słowa dzieje się on, kiedy litera wiersza, poematu wciela się, staje się żywą istotą, misterium.

6. Nastaje pora „ulgi”, „ukojenia”. I „uciszenia” – które to już „u”? Zakwita czułość i łagodność, obie skłonne wybaczać i kochać, stygnie rimbaudowska „uczonych czół bruzda alchemii głęboka”. A ponieważ, co zostało już powiedziane, poeta jest żywym grobem, przez niego ujawnia się tektonika ziemi, wyłaniają się skarby nowych, niespodziewanych form, a on sam trawestując Mickiewicza „nowości potrząsa kwiatem”. Jest to coś jak zmartwychwstawanie, jak wychodzenie z grobu. Czym z kolei jest omam, jeśli nie zjawiskiem? Nasze życie tutaj ma charakter zjawiskowy; maski, formy, role, kształty pojawiają się i znikają, powstają i przepadają, rozkwitają i gniją, wybuchają i podlegają erozji, pulsują i wchłaniają się.

Siedzi Pan na ławeczce w parku i obserwuje tę połać świata, wchodzącą w zasięg Pańskiego wzroku. Ludzie, ptaki, psy, auta, chmury, dosłownie wszystko, co się porusza wchodzi w ten zasięg jak na scenę lub z niej schodzi. To jest tak, jakby życie meldowało się Panu i po chwili odmeldowywało. Podobnie ze zjawą poezji, nie da się o jej pochodzeniu powiedzieć nic więcej, niż to, co słyszymy od Gottfrieda Benna: „Wiersz jest gotowy zanim się zaczął, lecz autor nie zna jego treści”. Ani „formy, która jest najwyższą treścią” – to Rudolf Steiner.

O tym, co tu powyżej skreśliłem napomykałem Panu już w poprzednich listach. Żadna wykładnia jednak nigdy nie może być pełna, gdyż konieczność przemiany, jak i jej dzieł nigdy nie zostanie zakończona. Jedynym dziełem – większym od niej i mającej w nim swój oczywisty udział jest niewidoczne spod woalu czarownych, magicznych i fantazmatycznych pokarmów ziemskich – dzieło zbawienia.

7. Zbliżam się ku końcowi. XIX-wieczny scjentyzm ukształtował w nas realistyczne nastawienie do życia, ograniczając jego odczuwanie i postrzeganie do granic wyznaczonych przez materię, jej wyrafinowanych, ale materialnie jednowymiarowych kształtów. Niechaj nie oddziela się Pan od świata niewidzialnego, który jest większy i potężniejszy niż iskrzenie materii, niż ziemski glob, którym na filmie Chaplina bawi się Hitler. Oddzielając się od świata niewidzialnego redukuję Pan siebie do połowy, jak to zresztą wymierzyć? To, co starałem się Panu w moim liście przekazać tkałem z nici niewidzialnych. Gdy się dobrze zastanowić, to dzieła poezji i literatury haftują swoją literę z tego, co niewidzialne. Niewidzialne dotyka nas z nieba i piekła Dantego, Czterech kwartetów Eliota, Ballad i Liryków lozańskich Mickiewicza, stronic widmowej prozy Mikołaja Gogola i wielu innych, o dziełach muzyki nie wspominając. Bo chodzi o to, żeby unaocznić przemianę logosu w literę, litery w literaturę, literatury w liturgię. Niektóre karty poezji są jak ornaty, arrasy, arabeski stworzone z najlepszych tkanin litery.

A jeśli chce Pan czytać literę przemiany, a tym samym być nią owładniętym powinien Pan zejść z literackiej autostrady beletrystycznego bubla oraz poetyckiej taniochy nagradzanej przede wszystkim za treść; tak zwany problem klasowy i społeczny, historyczny i polityczny, socjalny i kryminalny, sensacyjny i motywacyjny, rasistowski i seksistowski etc. Konstanty I. Gałczyński w wierszu Grüssen aus Polen napisał: „Autor przypuszczalnie totalnie nieszkodliwy. A zatem / ma wszelkie szanse zostać laureatem”. Zejść z gładzi autostrady i wstąpić na pobocza, gdzie w kramach marznących bukinistów i niewidocznych dla ogółu sklepikach niszowych i niedojadających wydawców (nie mylić z nakładcami) znajdzie Pan żywe skarby alchemii słowa. Tą są te miejsca bardziej pożywne niż autostrady, których sześcioma pasami w jedną lub przeciwną stronę, nudnie i przewidywalnie, poruszają się kolumny aut. A w nich ludzie, posadzeni równiutko.

WOJCIECH KASS

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek