W ostatniej pracy translatorskiej Pawła Hertza, spolszczeniu Gesta Romanorum, jest krótka opowieść o tym, jak to Noe uszlachetnił – dziki jeszcze – krzew winorośli. Słowa oryginału, Noe invenit vitem silvestrem, id est labruscam a labris terrae et viarum dictam, Hertz wzmocnił wtrąceniem, które podkreślało słowo labra i niespodziewane zrównanie warg z miedzą (poza miedzą także ze skrajem drogi), co tkwi przecież w rzymskim labra terraeczyli – wargi ziemi. W polskim tekście czytamy: „Noe znalazł dziki krzew winny, który od miedzy (labra), biegnącej przez pole lub wzdłuż drogi, nazwano labrusca”. Rzymska nazwa miedzy jest niezwykła, przykuwa myśl i chwyta za serce – bo utożsamia najdelikatniejszy organ ciała ludzi i zwierząt z wąskim, wyniesionym nieco ponad rolę pasemkiem ziemi, obrosłym ziołami, żyjącymi tam swoim własnym rytmem, z miejscem bytowania roślin, którym udało się tu schronić przed innymi, co uprawiane tuż obok – siane, sadzone, a potem koszone, zrywane czy wynoszone z rozłogów umęczonych pól. Po polsku od wieków dziką winorośl zwano po prostu „labruszką”.
Rzymianie znali więc winorośl szlachetną, vitis, i winorośl dziką, czyli jak na nią mówiono – polną lub leśną, o owocach mniej soczystych i nie tak smacznych, czyli właśnie labrusca; tylko tą drugą musieli się zadowolić Cyklopi, pozostający poza sferą kultury, a więc poza uprawą roli i ogrodów, a tylko w kręgu ich czarnej pracy mitycznych kowali. Współcześnie botanicy – jak i w przypadku innych roślin uprawianych od zarania dziejów, roślin, których granice ojczyzn i historia udomowienia wymykają się poznaniu – gubią się w próbach znalezienia cech, którymi miałyby się różnić obie winorośle, dzika i uprawna.
Ale na obrzeżach cywilizacji śródziemnomorskiej, na pograniczu z Azją i na pustkowiach zachodniej Azji, odróżnienie winogradu ogrodowego od dzikiego było jeszcze nie tak dawno, a może i jest nadal?, wcale nietrudne, tak jak to było dla Greków i Rzymian; Jan Potocki, wędrując po Azji środkowej ze Strabonem i Herodotem – bo to jeszcze czasy podróży i lektur samodzielnych, bez „pośredników”, sprzed epoki Baedekera czy Guide Michelin – których tomy wydobywał wieczorami z podróżnych juków i których uwagi zestawiał z rzeczywistością, nie miał tu żadnych kłopotów, by na północnych stokach Kaukazu odnotować, że „dzika latorośl winna porasta bujnie brzegi Tereku i Kubania, uzyskuje się z niej bardzo dobre wino” (Podróż przez stepy Astrachania i na Kaukaz, tłum. J. Olkiewicz i L. Kukulski). Linneusz wziął określenie labrusca za nazwę jednego z gatunków winorośli rosnących w Ameryce Północnej (Vitis labrusca), bo jej grona miały wyraźnie inny, gorszy smak niż te szlachetnej winorośli z ogrodów Europy.
Nie znam pracy, która potrafiłaby przynosić równowagę ducha i ciała skuteczniej niż prowadzenie winnego krzewu – przycinanie, wyłamywanie „pasierbów” (krótkich bocznych gałązek wyrastających w kątach liści głównej, mocnej latorośli), podwiązywanie łozy do podpór. Sama geometria wzrostu winorośli, schemat jej życia, podlega prostej zasadzie – w każdym kolanku czyli węźle, na którego szczycie pojawia się rozgałęziający się wąs lub kwiatostan, wzrost kontynuuje wcale nie ten wąs, szybko zepchnięty na bok, a pęd boczny, który wychynął z pachwiny liścia, tworzącego braterską parę z owym wąsem lub gronem. Ta regularna powtarzalność rytmicznych skoków gałęzi – o kolejne węzły i odcinki pędu – działa jak równie rytmiczne i powtarzalne kołysanie dziecięcego wózka, dawnych kolebek czy huśtawki, i ogrodnikowi jakby udzielał się wewnętrzny rytm doglądanej rośliny, co pozwala pracować bez większego wysiłku, „śpiewnie”, niezauważalnie, w towarzystwie własnych myśli, w objęciach powietrza i słońca.
Gdy dojrzewały grona krzewów winorośli rozpiętych przy wygrzanych deskach południowej ściany stodoły, co roku nadchodziły radosne dni, gdy owocami winorośli, podawanymi z ręki, karmiłem – tym tak bardzo oczekiwanym przez niego przysmakiem – wielkiego, kruczoczarnego psa, Maksa. Lubił owoce, może w młodości, jako pies na łańcuchu, w pobliskiej wsi, głodował i żywił się czym się dało, na przykład spadłymi koło budy jabłkami i owocami ałyczy. Lubił wszystkie owoce, ale szczególnie pasowały mu, odbierane z dłoni ćwiartki jabłek i właśnie – winogrona. Kiści winogron Maks nigdy nie sięgał sam, choć najniższe grona były w zasięgu jego pyska, nie – to było misterium, czekał poczęstunku, dreptał za stodołę i jakże delikatnymi wargami odbierał owoc po owocu.
JAKUB DOLATOWSKI