Kartka z Nieborowa
Przestrzenie mówią do nas własnymi językami. Przestrzenie zaś, w których ludzie żyją, tworzą i kochają powoli zamieniają się w miejsca symboliczne. Tak jak Wyspa Nieborów. Bo Nieborów był prawdziwą Wyspą w szarej, PRL-owskiej rzeczywistości. Był symbolem wolności, swobodnej myśli i piękna. Złożyła się na to nie tylko prawdziwa historia miejsca, ludzie, którzy tu przebywali i zostawiali ślad, ale także legendy, mity, opowieści. Dodam, że także anegdoty, przywoływane sytuacje, zmieniające się wersje konkretnych wydarzeń – w zależności od tego, kto i jak pamiętał.
Odkąd przyjechałam do Nieborowa, ta przestrzeń mówiła do mnie wszystkim, czym była. Spacerując po lesie, czułam obecność nie tylko zwierząt, których cienie migały między pniami starych drzew puszczy bolimowskiej. Czułam spojrzenia danieli, jeleni i saren, ale także innych istot. Chodziłam przecież po kurhanach. Nieborów, jak w baśniach, powstał nad strugą. Dzisiaj już nieistniejącą, a wpadającą dawniej do Bzury, na skraju puszczy, a ponadto przy piastowskim szlaku komunikacyjnym wiodącym przez Poznań, Łęczycę, Łowicz, Nieborów, Bolimów, Sochaczew aż do Warszawy. Na początku XX wieku odkryto w puszczy cmentarzysko ciałopalne i zarysy kurhanu zawierającego wewnątrz kilka grobów. W samym Nieborowie miała się mieścić, jak głosi tradycja, osada garncarzy. Kurhany, garncarze… To wszystko przemawiało do wyobraźni, stwarzało symboliczną nieborowską przestrzeń. I jak opowiadał Ojciec, na początku, dawno, dawno temu, w miejscu, gdzie dzisiaj stoi barokowy pałac, tam, gdzie były kurhany, stosy ciałopalne i wioska garncarzy, powstał Dwór Nieborowskich. W Nieborowie mieli Nieborowscy, Jan i Anna, dwór murowany, zwany kamienicą. Późniejszy pałac powstał na fundamentach i zrębach dawnego dworu Nieborowskich. Była to budowla piętrowa, postawiona z gotyckiej cegły. Ojciec mówił i ja także to czułam, że Nieborów sam z siebie wytwarza energię, która przetrzyma wszystkie czasy ciemne – wojny, zniszczenia, zaniedbania i zawsze się odrodzi. Moja obecność w Nieborowie przypadła na jego kolejne złote lata. Wcześniej, przez wieki, też wielokrotnie rozkwitał, a potem zapadał się w sobie. Kiedy dzisiaj jeżdżę na spacery do Nieborowa po ciągle pięknym parku i patrzę w ciemne, martwe okna pałacu, który jeszcze tak niedawno był Domem, wiem, że Nieborów znowu będzie żył i otaczał opieką kochających go ludzi. Wiem, że to miejsce będzie jeszcze zamieszkane, tętniące życiem i ludzką, twórczą energią. Będzie to miejsce przyjaźni, pasji i miłości, a także piękna.

Profesor Lorentz, twórca powojennej koncepcji Nieborowa jako muzeum połączonego z pokojami gościnnymi dla artystów, uczonych, muzealników, podkreślał zawsze, że pałac nie może stać ciemny wieczorem. „Tu musi się światło w oknach zapalać i gasić, bo tu ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, tu ktoś się kładzie spać i wstaje. Tu muszą pracować ludzie jak dawniej […]. To wszystko musi być żyjące, no i ta swoboda” – mówił z pasją.
Tę rozmowę w bibliotece nieborowskiej przy kominku, prowadził z profesorem Lorentzem Robert Jarocki, wieloletni gość Nieborowa, autor między innymi takich książek jak Widzieć jasno bez zachwytu, czy Z albumu Romana Jasińskiego. Pamiętam, że byli obecni przy tej rozmowie moi rodzice oraz profesor Czesław Madajczyk, ówczesny dyrektor Instytutu Historii PAN. Znalazła się potem ta opowieść i wiele innych w książce Roberta Jarockiego Rozmowy z Lorentzem. Prowadził je pod koniec lat 70. Siedziałam cicho, ukryta za oparciem wielkiej, czerwonej kanapy. Lorentz mówił o tym, jak powstała powojenna koncepcja Nieborowa, zaakceptowana jeszcze w czasie wojny przez przenikliwego księcia Janusza Radziwiłła, i o tym jak ostatni właściciel Nieborowa opuścił na zawsze swój dom 16 stycznia 1945 roku, po czym wyruszył z rodziną do Walewic, gdzie wraz z grupą arystokratów został aresztowany i wysłany do obozu w Krasnogorsku. Już w pierwszej połowie 1944 roku Janusz Radziwiłł podjął kroki zmierzające do uratowania pałacu i ogrodu w Nieborowie i Arkadii. W swoim warszawskim pałacu przy ulicy Bielańskiej spotykał się z przedwojennym dyrektorem Muzeum Narodowego w Warszawie Stanisławem Lorentzem. Radziwiłł brał wówczas udział w pracach konspiracyjnego Komitetu Porozumiewawczego Stronnictw Politycznych, a Lorentz był zaangażowany w działalność londyńskiej Delegatury Rządu na Kraj. Panowie omawiali kwestie dotyczące opieki nad dobrami kultury po wyzwoleniu kraju. Ostatni raz spotkali się pod koniec lipca 1944 roku i wtedy książę poprosił Lorentza o zajęcie się ochroną Nieborowa i Arkadii w trakcie wprowadzania w życie dekretu PKWN o reformie rolnej. Janusz Radziwiłł jasno zdawał sobie sprawę, że on sam nie będzie mógł tego zrobić. Swoją prośbę potwierdził na kartce z życzeniami świątecznymi z okazji Bożego Narodzenia 1944 roku, nadesłanej z Nieborowa do Podkowy Leśnej, gdzie Lorentz mieszkał wówczas z rodziną. O tej legendarnej kartce słyszałam od dziecka. Ktoś ją widział, ktoś czytał, ktoś komuś o niej opowiadał. W końcu okazało się, że jest w posiadaniu Aliny Kowalczykowej, młodszej z córek profesora. O księciu Januszu Radziwille opowiem w osobnym rozdziale, był postacią nieprzeciętną i długo zajmował moje myśli i moją wyobraźnię. Faktem jest, że profesor Lorentz zjawił się w pałacu na początku lutego 1945 roku, aby przejąć Nieborów pod opiekę Muzeum Narodowego jako jeden z oddziałów i w ten sposób ochronić przed spodziewaną dewastacją. Mimo, że w oficynie pałacu stacjonowali jeszcze żołnierze radzieccy, profesor od razu wcielił w życie regulamin Muzeum Narodowego oddziału w Nieborowie i Arkadii. Starał się także, aby pałac od początku zaczął żyć rytmem pokoi gościnnych. Wówczas, gdy słuchałam go w bibliotece, Lorentz opowiadał: „Na jesieni Maria Dąbrowska wygłosiła na prośbę doktora Wegnera odczyt w Białej Sali, bo tu zamieszkała wtedy pierwszy raz. A więc Nieborów żyć zaczął od razu. To jeszcze nie była pełnia życia, ale zaczątki, które wskazywały drogę, jaką ma się rozwijać. Wydałem od razu zasadnicze zarządzenie, określając, kto ma prawo tu bywać – ludzie związani z kulturą, o wybitnych osiągnięciach, a więc uczeni, artyści, pisarze, działacze kulturalni, no i pracownicy muzeów. Stworzyłem też regulamin, który musi być przestrzegany: śniadanie przynoszą do pokoju, po czym można spać czy pracować, jak kto sobie życzy; punktualnie o pierwszej trzeba być na obiedzie i o siódmej na kolacji. To są podstawowe obowiązki. Poza tym w Nieborowie panuje wolność i każdy przez cały dzień i całą noc może robić, na co ma ochotę”.
Tę atmosferę – tuż po wojnie, a także później – przede wszystkim tworzyli ludzie. Nie tylko ówcześni goście, ale także kamerdyner pan Konstanty, pan Walenty, pan Nowicki, pan Grzegory, z wielkim oddaniem kierujący tym pałacem od 1945 roku doktor Stanisław Wegner, współpracujący z nim Stanisław Wehr i inni pracownicy.

Mój ojciec kierujący Nieborowem od roku 1970 do 1994, przestrzegał „regulaminu” profesora, dodając jeszcze kilka rzeczy od siebie. Najbardziej cieszyło mnie, że w Nieborowie mogły być jak zawsze w takich domach psy i zawsze paliło się światło w bibliotece, a w wazonach stały świeże bukiety kwiatów. Obok biblioteki sercem tego domu była także kuchnia: od rana zgadywaliśmy „co będzie na obiad” łowiąc smakowite zapachy, a ja często przesiadywałam w kuchni lub w kredensie, życzliwie traktowana przez panie kucharki i kelnerów. Zdarzało się, że podczas pieczenia słynnych nieborowskich biszkoptów dostawałam do wylizania makutrę. Tradycję gościnnego domu kontynuował także Stefan Górski, mianowany pod koniec lat 90 na stanowisko kuratora Nieborowa przez ówczesnego dyrektora Muzeum Narodowego Ferdynanda Ruszczyca.
Tamten Nieborów –jak wielki wierny pies – odszedł razem z moim ojcem. Można powiedzieć, że położył się na jego grobie i umarł. Tata zmarł 18 lipca 2016 roku, miał 83 lata. Ostatni raz mieszkałam w Nieborowie zimą, w lutym 2020 roku. Nic nie zapowiadało pandemii i późniejszego upadku Nieborowa, jako gościnnego miejsca dla uczonych i artystów – swoistej „Zagłady Domu Usherów”. Owszem, pozostało muzeum, do dzisiaj tłumnie odwiedzane przez turystów i sprawnie zarządzane przez obecną Dyrekcję. Ale nie ma już pokoi gościnnych, kuchni, nie brzmi gong na obiad i kolację, nikt nie toczy dyskusji w Palarni i nie słucha muzyki w Bibliotece. Nie powstają w zacisznych pokojach kolejne dzieła, nikt nie rozkłada sztalug w parku, nie ma międzynarodowych konferencji naukowych, sympozjów ani bankietów, gdyż Nieborów czasami odwiedzały nawet koronowane głowy. Pozostaje mi pamiętać o słowach ojca, że „magia tego miejsca właśnie na tym polega, że choć przepływają nad nim epoki i wieki, przemijają formacje społeczne i systemy ustrojowe, zmieniają się oligarchie, dokonują rewolucje, ten zakątek świata ciągle żyje, po najdotkliwszych upadkach odradza się na nowo, trwając niezmiennie przez kolejne stulecia”.

Wiesław Juszczak w Palarni nieborowskiej zimą 2020 roku
Tej ostatniej zimy, Wiesław Juszczak po kilku drobnych wypadkach, które skończyły się złamaniem barku mieszkał w Pawilonie w pokoju nazywanym potocznie „Dwójką”, nie mógł już wchodzić po pałacowych schodach na wysokie drugie piętro do Wieży Dyrektorskiej, którą zawsze zajmował razem z Jackiem Sempolińskim, aż do jego śmierci. Ja również mieszkałam w Pawilonie, odkąd pojawił się zakaz wprowadzania psów do pałacu. Z ukochanym Murikiem o kawowych uszach zajmowałam przestronną „Jedynkę”, z ogromną wanną, wielkimi fotelami obitymi brązowym aksamitem, i z tym obrazem Wilhelma Kotarbińskiego , który tak lubiłam, bo przypominał mi Salomeę z Wiernej rzeki. Szary dwór na skarpie, w dole płynąca rzeka i dziewczyna w ciemnej sukni leżąca twarzą w dół na łące maków i rumianków w pozie pełnej rozpaczy. Przypominała mi wszystkie moje miłosne upadki, choć przecież w końcu nie było ich tak wiele. Mój stryj Wiktor twierdzi ze śmiechem, że życie ludzkie policzone jest na cztery psy i na cztery wielkie miłości. A więc mój pierwszy pies Dagan, potem jamnik Wtorek, tragicznie zmarły w szczenięctwie Miszka i Murik, który był ze mną osiemnaście lat. Teraz jest Lazur z jednym okiem niebieskim a drugim brązowym. Ale on do Nieborowa jeździ już tylko na spacery. Jego królestwo to Bogdany. Wszystkie psy kochały Nieborów. Murik, gdy wychodziliśmy przed Pawilon biegł do parku i bywało, że nie było go przez pół godziny. Szłam zazwyczaj wokół kanału, na prawo, potem w lewo, gdzie mijałam kamiennego lewka, potem do starego sadu, który na początku XXI wieku został wycięty, a teraz wyrósł już nowy sad, i znowu w lewo główną lipową aleją z widokiem na pałac wracałam. Przy Babach, starych, kamiennych, tysiącletnich, którym Broniewski poświęcił wiersz, wołałam Murika. Mijały minuty, gdy słyszałam trzask gałązki, potem szuranie w krzakach i zza drzew wynurzał się zdyszany i szczęśliwy Murik. Być może po bliskim spotkaniu z sarną lub z zającem. Lubił czytać nosem Księgę Świata. W Bogdanach, w późnej starości, leżał koło mojego zielonego leżaka i nadal studiował nosem i kontemplował całym sobą dziwność i urodę stworzenia, chociaż już nie biegał, z trudem chodził, a do mojego bogdańskiego pokoju na piętrze był wnoszony przez Janka. A cztery miłości? Nie będę wymieniać ich z imienia. Miłość to coś innego niż przyjaźń, ma ostrze, które nas rani i przemienia. Świeży naskórek, który pokrywa miłosne zadrapania i rany, odmładza nas, miłosne blizny zaś czynią starszymi, czasami czujemy się starzy jak świat. Pokonani. A potem znowu odkwitamy.

Baby Nieborowskie
Ostatnia zima 2020 roku z Wiesławem w Nieborowie. Chodziłam na spacery i jak zwykle zachwycały mnie drzewa i rośliny, a ogromne cytryny w oranżerii przypominały lato i Południe. W nocy chwytał mróz, rano, gdy po śniadaniu wychodziłam z Murikiem do parku ziemia była zmarznięta, twarda. W południe nie było już śladu po mrozie, na poobiednich spacerach trzewiki trochę grzęzły w błocie, wybierałam więc mocniej ubite aleje: główną aleję lipową i wyżwirowane ścieżki wokół kanału. Czasami, gdy obudzę się w nocy, wyobrażam sobie, że zanurzam się w ciemność nieborowskiego parku. Wiem, gdzie ziemia jest twardsza, a w którym miejscu bardziej miękka. Nacisk stopy jest pewny – zawsze dostanie właściwą odpowiedź. Mogę iść po ciemku, nie patrząc. Najpierw do Bab, tajemniczych kobiecych postaci. To rzeźby kultowe koczowniczego plemienia Połowców, ludu tureckiego, zasiedlającego w XII-XIII wieku stepy czarnomorskie. Zostały sprowadzone z dóbr wołyńskich do Nieborowa w latach dwudziestych XIX wieku przez Helenę Radziwiłłową do jej kolekcji „starożytności”. Są demoniczne i przekazują jakąś pradawną wieść. Niektórzy nazywają je azjatyckimi Demonami. Zanim trafiły do majątku książąt Radziwiłłów, przebyły długą drogę, sprowadzono je bowiem z terenów Podola. Władysław Broniewski pojawił się w Nieborowie tuż przed Gałczyńskim i napisał wiersz o nieborowskich Babach, zanim Gałczyński rozświetlił poezję polską genialnym i wieloznacznym poematem o nieborowskiej Niobe. Wojtek Kass poprawia mnie nieustannie: poemat Niobe nie został napisany w Nieborowie, choć tam narodził się w wyobraźni poety, który jednak przelał go na kartki papieru dopiero w Leśniczówce Pranie. O tym później i dokładniej. Natomiast Broniewski w październiku 1947 roku, gdzieś między Dąbrowską i Gałczyńskim, tak opisał słynne Baby.
BABY KAMIENNE
Były kobiety,
a ja się starzeję.
Niestety:
dzieje…
Widziałem w Nieborowie baby kamienne
scytyjskie, sprzed tysiąca lat.
Baby były bez twarzy,
poważne,
groźne,
senne,
każda miała po tysiąc lat.
Ja mam lat siedemnaście,
a nie pięćdziesiąt.
Baby, baby
pokażcie,
że lat pięćdziesiąt –
to przesąd.
W tym kamiennym kręgu, gdy podniosę oczy, niebo jest zazwyczaj rozgwieżdżone. Bez trudu mogę zobaczyć mały i wielki wóz. A w tym wozie jadą oni wszyscy: umarli – bliscy – dalsi – ukochani. Chciałabym, aby ta książka ich przywołała, aby znowu siedli przy nieborowskim stole, w niekończących się rozmowach o rzeczach wielkich i małych, w sypkim locie anegdot, wyszli przed pałac, usiedli na białych ławkach, zanurzyli się w gąszcz parku, w swoich często samotnych spacerach doszli do sadu i wyszli przez furtkę w zieloność puszczy bolimowskiej, gdzie sarny, jelenie i dziki zaprowadzą ich do leśniczówki w Siwicy, potem do Kaczewa i pozwolą bezpiecznie powrócić. Jeśli zapadnie zmierzch, wchodząc przez furtkę od strony lasu do parku, już na końcu lipowej alei zobaczą, że w bibliotece pali się lampa. Ojciec zawsze zapalał ją o piątej, aby, jak mówił, świeciła zbłąkanym wędrowcom. A przecież wszyscy jesteśmy zbłąkanymi wędrowcami.

Wielkanoc 2018. Na fotografii od lewej: Danuta Piwkowska, Anna Piwkowska i Wiesław Juszczak
Ostatniej nieborowskiej zimy 2020 roku, przy obiedzie rozmawialiśmy z Wiesławem Juszczakiem o pogodzie, o zwierzętach i o poetach. A także o bogach i ich realności. Persefona jeszcze nie zbierała się do wychodzenia spod ziemi, nawet nie przymierzała wiosennych sukien. Wiesław, już bardzo przygarbiony, niemal zgięty w pół, przychodził do Sali Weneckiej niezmiennie elegancki, w szarej marynarce i w swym „tybetańskim”, stalowym w granatowe wzory szaliku. Mówił, a ja słuchałam, chociaż często pytał mnie nad czym pracuję. Zawsze był ciekaw moich wierszy i książek. Fascynował go Georg Trakl, mniej Achmatowa, a moje tomiki Farbiarka i Lustrzanka miały w jego myślach miejsce szczególne, odkąd Jacek Sempoliński wyraźnie je polubił. Powiedział mi, że po śmierci Jacka, gdy porządkował łóżko w Wieży Dyrektorskiej, znalazł w pościeli Lustrzankę. Nie wiem czy to prawda, może Wiesław chciał mi zrobić prezent? Taki metafizyczny dar, pocztówkę od Jacka? Przyjęłam go z wdzięcznością i zabrałam w podróż życia.
Tamto lato 2012 roku, gdy umarł Jacek, było przepiękne i nie zapowiadało żadnego końca. Trwały niekończące się rozmowy w palarni i w ogrodzie, koncerty w bibliotece, na które zapraszał Wiesław, wieczorami w Pawilonie w sali telewizyjnej oglądaliśmy filmy, które Wiesław razem z Jackiem pokazywali gościom nieborowskim. Od kilkunastu lat stało się to nieborowską tradycją. Był Fellini, Herzog, ale także słynny detektyw Herkules Poirot. I wystawa obrazów Jacka w Galerii Browarna w Łowiczu, zorganizowana przez Elżbietę i Andrzeja Biernackich, gospodarzy galerii. Miała swoje otwarcie i zamknięcie. Wszyscy pojechaliśmy na początku lipca z Nieborowa na otwarcie wystawy do Łowicza. Jacek stał z żółtą różą w ręku w pięknej przestrzeni dawnego kościoła ewangelickiego na tle swoich płócien. Powiedział, z charakterystycznym dla siebie żartobliwym uśmiechem, że zawsze pragnął być śpiewakiem operowym a nie malarzem. „Chciałbym śpiewać jak Bostridge”.

Biblioteka w Nieborowie
Przeminęło piękne, brzęczące pszczołami nieborowskie lato. Lato, które zakończyło się śmiercią Jacka. Zmarł w Nieborowie 30 sierpnia. Na początku września wszyscy przyjechaliśmy na zamknięcie wystawy. Wiesław w czerwonym szalu stał na tle niezwykłych płócien i milczał. Jego szal współgrał z odcieniami czerwieni na obrazach Jacka. Osiem lat później, zimą, Nieborów był już zupełnie inny, choć nadal niezmiennie przyjazny. Kucharka, pani Kasia, smażyła specjalnie dla Wiesława przepyszne placki z ziemniaków w sosie grzybowym, a kelnerzy, przemiły Sławek i Jarek przynosili mu codziennie do pokoju miskę świeżo upieczonych kruchych, nieborowskich ciasteczek. W tym okresie Wiesław też był już bardzo kruchy. Wpisany w krajobraz Nieborowa i jego znakomitych gości budził nie tylko podziw, ale także instynkty opiekuńcze. To był jeden z czarów Wyspy Nieborów, tak zwany „personel”. Dla nas byli to ludzie bliscy, prawdziwie związani z nieborowskimi gośćmi. I na odwrót. Nie da się policzyć ilu Nieborowian neurochirurg profesor Jerzy Szapiro wyciągnął z ciężkich chorób, diagnozując, lecząc, znajdując miejsca w szpitalach. Ten mariaż pałacu i wsi w powojennej rzeczywistości, w latach 60., 70., 80. i 90. XX wieku, a także później, na początku XXI wieku, nabrał cech zrealizowanej utopii. Było to jakby pokłosie idei o współistnieniu dwóch światów księcia Janusza Radziwiłła, ostatniego właściciela Nieborowa.
Gdy byłam mała mój ojciec uczył mnie szacunku dla nieborowskiego personelu: strażników, kelnerów, kucharek, pań sprzątających muzealne sale i pokoje gości. Pamiętam kilka takich lekcji, kiedy zagniewany jakimś moim młodzieńczym wyskokiem, pouczał mnie, że ludzie ci wywodzą się ze starych nieborowskich rodów i mają w sobie więcej poczucia dumy i godności niż zajęta sobą nastolatka. Często musiałam przepraszać za wylaną szklankę herbaty, którą zostawiłam nieposprzątaną na stole. Zresztą od dzieciństwa czułam, że Franciszek Grzegory witający nas w progu pałacu, przynoszący śniadania do łóżka czy polewający mnie wesoło perfumami w drugi dzień Świąt Wielkanocy, to jest ktoś ważny, bez kogo „mój” Nieborów by nie istniał. Nie zawaham się powiedzieć, że kochałam ich wszystkich, tak dyskretnie, a jednocześnie mocno obecnych przy moim dorastaniu. Franciszek Grzegory szczupły i ze szlachetną twarzą, przemiły Józio Nowak, najmilszy z kelnerów, Władysław Nowicki, z którym łączyła mnie miłość do koni, kucharka Krystyna Zdunikowa o pięknej i smutnej twarzy, jej mąż Wacław Zdunik, który jeździł z tatą jako szofer przez wiele lat. Potem jego funkcję przejął syn, Bogdan, z którym w dzieciństwie bawiliśmy się w chowanego i w podchody. Później prowadził także nieborowską kawiarnię, pod jabłoniami, gdzie przychodziliśmy na kawę i lody, rano, albo między obiadem i kolacją.
Tej ostatniej nieborowskiej zimy rozmawialiśmy z Wiesławem często, najchętniej o poezji. Po obiedzie siadaliśmy w Palarni, gdzie Wiesław rozpoczynał wyrafinowany rytuał zapalania papierosa. Pamiętam, że przywoływał Chatwina, mówiąc o znaczeniu melodii w poetyckiej frazie.
Przekonywał, że „pieśń”, poezja, w gruncie rzeczy może obejść się bez słów, bo sama melodia może przez wieki przekazywać treści mityczne. Rozmowy z Wiesławem były proste i niezwykle otwierające, jakby ktoś otworzył okna w Sali Weneckiej i wpuścił wiatr i śpiew ptaków z ogrodu. Wiedzieliśmy z Wiesławem, zawsze byliśmy co do tego zgodni, że „inne echa mieszkają w tym ogrodzie”. Wiesław poszedł za nimi.
ANNA PIWKOWSKA
Fragment książki „Mój Nieborów”przygotowywanej dla Państwowego Instytutu Wydawniczego.