fbpx
HOME
Renata Gorczyńska

Moja wierna nogo

Służyłaś mi, gdy pełzałam, przewracałam się w trudnej nauce chodzenia i wstawałam, próbując wbrew sile ciążenia życia dwunoga.

I jakoś zrosłyśmy się ze sobą. Gdy dojrzewałam, odkryłaś w sobie ciągoty do wielkich rozmiarów. Pochodziłam w linii żeńskiej od kobiet z drobnymi stopami, które nie mogły pojąć, skąd u mnie pojawiły się stopy, mówiąc ich słowami, jak u złodzieja podolskiego. Czułam się jak siostra przyrodnia Kopciuszka, gotowa odrąbać sobie palce u nóg, byle móc wcisnąć kryształowy pantofelek od księcia. I nie o marzenie o zamążpójściu tu chodziło.

Od zarania miałam fioła na punkcie szykownych pantofelków, w których w czasach licealnych tańcowałam w rytm rock and rolla. Magdalena Tulli napisała zamiast mnie opowieść autobiograficzną z okresu dojrzewania pod tytułem Włoskie szpilki. Miała dobrze, bo jej ojciec był Włochem i przywiózł je z samej Florencji. Ja musiałam Cię obuwać u szewca na Tamce, który dla wtajemniczonych wytwarzał rodzaj tenisówek z płótna, krążyć po stoiskach z ciuchami na placu Szembeka i lizać szybę w komisie przy Nowym Świecie, gdzie takie cuda bywały w obłąkanej cenie i nie w mojej numeracji. Czarne czółenka z paczki amerykańskiej, które mama mi kiedyś nabyła, okazały się dosłownie trumniakami. Rozlazły się na strzępy przy pierwszym deszczu.

Raz udało mi się skłonić matkę do kupienia mi na ciuchach oczywiście czerwonych szpileczek, oczywiście włoskich. Głęboko wycięte, miały wyściółkę z czarnej skórki. Były to, Nogo, jak pewnie pamiętasz, moje pierwsze dorosłe buciki. Od wirowania w starej Stodole przy Emilii Plater dość szybko wykręciłam dziurę w cienkiej podeszwie. Wśród setek butów, które w czasie długiego życia sobie sprawiłam, tamte były najpiękniejsze.  Obalona prezydentowa Filipin, niejaka pani Marcos, w której szafach odkryto tysiące par obuwia, mogłaby mi ich pozazdrościć. A Ty tymczasem, ściśnięta spiczastymi noskami, ze stale obtartą piętą, ciągnęłaś mnie w sklepie obuwniczym do działu męskiego. Niedoczekanie!

Trwało to wiele lat. Mieszkając w Nowym Jorku, czyhałam na magiczne słowo sale. Biegłam wtedy do najdroższych domów towarowych i przeczesywałam półki, szukając odpowiednich rozmiarów. I zawsze wychodziłam z łupem przecenionym co najmniej o 50%. Amerykanki też miewają duże stopy. W Japonii nie miałam szans.

Fot. R. Gorczyńska

Gdy nierozważnie nie chowałam nowo nabytych pantofelków do szafy, pierwszy z moich czterech labradorów, Zbigniew, zabierał się nocą do roboty. Brał na ząb wyłącznie jeden but. Zaczynał od pięty, którą wygryzał do imentu, a potem rozsmakowywał się w skórzanej ściółce. W ten sposób straciłam między innymi skarb mojej kolekcji – turkusowe sandały na obcasie od Yves Saint Laurenta. Niemal opłakiwałam stratę, podczas gdy labrador łagodnie machał ogonem. Jego oczy mówiły: „Całkiem smaczne”.

Nogo, służyłam Tobie. Zaprowadziłam Cię do słynnego na cały kraj profesora Noszczyka, by swoimi rękami cudotwórcy wyszarpał Ci wstrętnego żylaka. Operacja odbyła się przy dźwiękach koncertu skrzypcowego Vivaldiego. Po latach równie opiekuńczo zajęli się Twoim haluksem bardzo kosztowni specjaliści z Poznania. Przed zabiegiem dopytywali, czy ta narośl boli mnie przy chodzeniu. Odpowiedziałam niezgodnie z prawdą, że tak. Tymczasem chodziło o to, że ten haluks zmuszał mnie do szukania jeszcze większego rozmiaru, co było prawie niemożliwością.

Równo trzy lata temu postanowiłam podkurować kręgosłup i pojechałam do Miszkolca na Węgrzech, żeby w tamtejszych basenach termalnych zażywać leczniczych kąpieli. Nazajutrz po przyjeździe potknęłam się na zalanym wodą bazaltowym (czy równie twardym) podłożu. Rymnęłam jak długa i tak już zostałam. Przyznasz, Nogo, że ból był paraliżujący. Stała nade mną grupka gapiów, a pewna dziewczynka uklękła przy mnie i zaczęła się modlić. Niewiele to pomogło.

Przyjechała karetka. Z trudem hamowałam wycie, gdy ratownicy przenosili mnie na nosze. Podobnie reagowałam, kiedy umieszczano mnie na stole z rentgenem. Nogo, nigdy w życiu nie złamałam sobie nawet małego palca, aż tu nagle to.

Operowano mnie nazajutrz w znieczuleniu dolędźwiowym, więc słyszałam, jak traumatolog wali młotkiem, jak warczy piła elektryczna i jak on sam co pewien czas zapewne klnie, sądząc po niezrozumiałych okrzykach po węgiersku.

Nigdy przedtem nie czułam się tak wyalienowana, jak w tym szpitalu. Lekarze władający angielskim pojawiali się rzadko i szybko znikali. Z ubolewaniem kręcili głowami, mówiąc, jak ciężkie to było złamanie. Prawe udo, najgrubsza kość w ciele ssaków, w górnej części trzasło. Gdy zapytałam, kiedy będę mogła chodzić, któryś z nich bez przekonania oznajmił, że minie trochę miesięcy. Tymczasem w uwłaczających pieluchomajtkach leżałam bez ruchu, zdana na pielęgniarki, które językami nie władały. Ich szefowa wycedziła kulawą niemczyzną, że jestem na Węgrzech i tu się mówi po węgiersku. Ironią losu moja rodzina po kądzieli wywodzi się z Siedmiogrodu. Spędziłam na Węgrzech dziesięć upiornych dni. Ogłuszona środkami przeciwbólowymi przeżyłam tam doświadczenie wyjścia duszy z ciała. Moja uleciała nad wysokie okno i tam przylepiła się do ściany.

Prywatną karetką wróciłam do Polski. Nie wypominam Ci, Nogo, tej bez wątpienia najdroższej podróży w naszym wspólnym życiu. Żebyś chociaż na tym poprzestała! Ale nie. Po trzytygodniowym pobycie na oddziale rehabilitacyjnym niezbyt wydobrzałaś. Tam się dowiedziałam, że złamałaś sobie podskrętarz i nadskrętarz, a do tego pokruszyłaś kość główną. W ten sposób nauczyłam się nowych słów z anatomii. I odtąd tak już było: balkonik, kule, balkonik, kule. Rehabilitanci z wizytami domowymi. Surowy ortopeda w przychodni kazał chodzić bez podpory, co było niemożliwością.

Aż któregoś razu zbudził mnie znajomy przeszywający ból. Diagnostyka wykazała, że potężny gwóźdź z tytanu wygiął się, a metalowe nasadki popękały. Traumatolodzy w różnych ośrodkach uważali, że powinnam wrócić do miejsca operacji. To akurat było nierealne.

Ze szpitala w Poznaniu wyrzucili mnie po godzinie przyjęcia na oddział pod pozorem ciężkich przypadłości całego organizmu. Łgali, żeby się mnie pozbyć. Zresztą zaraz potem wybuchł covid, wszelkie operacje nieratujące życia odłożono na czas nieokreślony.

No i co, Nogo, chora na własną niewinność. W końcu na ratunek przyszedł wspaniały kolega, traumatolog ze szpitala MONu. Reoperacja miała trwać nawet kilkanaście godzin. Kolega uwinął się w cztery. Wstawił długą endoprotezę, pocieszył, że przynajmniej odejmie mi ból, ale Ty, Nogo, oduczyłaś się chodzenia, żądasz przynajmniej jednej kuli i krótkich dystansów. Nic nie pomogła kolejna rehabilitacja w sopockim szpitalu.

Do tego wykombinowałaś sobie ostatnio dodatek nadzwyczajny w postaci angioplastyki uda. Właśnie ją przeszłyśmy. I tak oto kończymy razem trzy lata kalectwa. Kiedyś tłumaczyłam obłożnie chorej matce, że „pacjent” to znaczy cierpliwy. Moje ćwiczenia z cierpliwości chyba nie mają końca. Koleżanka Polka w Ameryce nazywała mnie kiedyś pieszczotliwie powsinogą. Od trzech lat moje życie z mobilnego stało się stacjonarne.

Znajomym wielkostopym kumom wcisnęłam dziesiątki par butów z mojej kolekcji. Zostawiłam sobie jedne: czerwone botinki na sporym obcasie. Oglądam je czasem i pucuję. Bo chodzić i w nich, i bez nich się nie da.

Niemniej powtarzam sobie: „Bo w nieszczęściu potrzebny jakiś ład i piękno”.

RENATA GORCZYŃSKA

23 VI 2022 w Gdyni odbyło się spotkanie poświęcone powieściom autobiograficznym z udziałem Renaty Gorczyńskiej, Dariusza Filara, Tomasza Kopoczyńskiego i Marka Zagańczyka zorganizowane w ramach cyklu „Biografie pod lupą”. 

Warto również przeczytać...