Po rozebraniu chałupy z Dąbrów i „gajówki” spod Klonu mieliśmy zgromadzony budulec, sporządzone plany, wyjątkowo szybko uporaliśmy się z machiną biurokratyczną (choć niezupełnie po naszej myśli – o czym później) i już po dwóch miesiącach, na początku października rozpoczęliśmy budowę. Nie wiedzieliśmy tylko… jak ją sfinansujemy (bo wszystkie oszczędności już wydalaliśmy), no i brakowało nam… wiedzy jak „budować” zabytek liczący prawie sto lat.
Dzisiaj o tym się już prawie nie pamięta, ale kilka lat po transformacji ustrojowej w sklepach był bardzo ograniczony wybór materiałów budowalnych, zwłaszcza specjalistycznych (np. do konserwacji zabytkowego drewna), a ich jakość nie była najlepsza. Podobnie jak umiejętności fachowców, kształconych, a raczej zepsutych (bo „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”), w czasach socjalistycznej gospodarki planowej. Można było wprawdzie znaleźć ekipy cieśli, ale do prostych prac z użyciem piły – najchętniej spalinowej, młotka i wielkich gwoździ. Gorzej, jeśli trzeba było stosować tradycyjne techniki – łączyć drewniane belki na zamki lub tzw. jaskółczy ogon (a nie gwoździami, śrubami czy metalowymi łącznikami – jak obecnie), robić wpusty czy wręby, wycinać siekierką ornamenty, uszczelniać belki mchem (a nie pianką czy wełną mineralną) czy kłaść tynki gliniane (a nie cementowe czy gipsowe). Nie mogliśmy liczyć na jakąkolwiek pomoc merytoryczną czy fachową (przenoszeniem zabytków zajmowały się wówczas tylko duże państwowe skanseny, prywatnie chyba wówczas nikt tego nie robił – nawet obecnie mało kto się tym zajmuje), ale na szczęście udało się znaleźć ekipę gotową podjąć trudne i nietuzinkowe zadnie. Remonty nie były dla nas nowością, ale samo przenoszenie było odkrywaniem nowego świata, który znaliśmy tylko ze zdjęć czy filmów. Dokładne oglądanie konstrukcji chaty w Dąbrowach i jej wszystkich dużych „kloców lego”, ich dokumentowanie i inwentaryzowanie, numerowanie belek przed rozbiórką etc., było pierwszym „bliskim spotkaniem” z tradycyjnym budownictwem ludowym.
By poznać tajniki i techniki tradycyjnego budownictwa drewnianego odwiedzaliśmy skanseny w Olsztynku, Nowogrodzie i Ciechanowcu oraz wioski w dalszej i bliższej okolicy w poszukiwaniu dobrych przykładów (ale nie tylko). Odwiedzaliśmy biblioteki w poszukiwaniu literatury fachowej (tej było jak na lekarstwo). Zaglądaliśmy do księgarń w poszukiwaniu poradników, wydawnictw poświęconych budownictwu z drewna czy literatury regionalnej (wtedy odkryliśmy wydawnictwa olsztyńskiej „Borussii”). Pewnego razu w Mrągowie, na półce z tanią książką, między poradnikami dla rolników i wędkarzy, a przeterminowanymi kalendarzami, natrafiliśmy – znowu przypadkiem, na przecenioną książkę Siegfrieda Lenza – niemieckiego pisarza urodzonego w Ełku, zatytułowaną Muzeum ziemi ojczystej (Warszawa, Czytelnik, 1991), którą kupiliśmy za 20 tysięcy złotych, czyli całe 2 zł po denominacji. I tak, po wielu latach, Lenz przypomniał o sobie – bo jego książki czytałem w czasach studenckich (o tym czytaniu Lenza kiedyś napiszę więcej…).
Tak czy siak, Muzeum ziemi ojczystej – jedna z najważniejszych powieści mazurskich (obok Dzieci Jerominów Ernsta Wiecherta, który urodził się kilka kilometrów od naszego domu) w miękkim, tanim i nieco tandetnym wydaniu, pojechało z nami do Berlina, w którym zarabialiśmy na budowę naszego „nowego–starego” mazurskiego domu. Tam, snując plany o nowym życiu na Mazurach czytaliśmy Lenza, przypominając sobie, że wcześniej w niemieckiej telewizji oglądaliśmy trzyodcinkowy film, nakręcony na podstawie tejże powieści (ale wówczas była to dla nas odległa historia z nieznanych Prus Wschodnich). Lenz opowiada w niej w sposób barwny historię Mazur poprzez ukazanie losów mieszkańców literackiego Łukowca (czyli Ełku) od I do II wojny światowej. Narratorem powieści jest Zygmunt Rogalla – twórca prywatnego muzeum, gromadzący z pasją świadectwa historii swojej okolicy, bo – jak mówi: „Wiedza na temat stron ojczystych […] jest początkiem wiedzy o świecie”. I to wówczas, po przeczytaniu książki, zaczęło kiełkować kolejno ziarnko…
Już w czasach studenckich zbierałem starocie. Pierwszych, drobnych, stosownych do studenckiego portfela, zakupów dokonywałem na wrocławskim placu Klementa Gottwalda (wcześniej Am Markt, obecnie Józefa Piłsudskiego) lub w Hali Ludowej (wcześniej Jahrhuderthalle, obecnie Stulecia), gdzie raz w miesiącu odbywała się duża giełda, na którą zjeżdżali handlarze i kolekcjonerzy z całej Polski (często bywał tam Franciszek „Byk” Starowieyski). Niekiedy udawało mi się kupić jakiś drobiazg w zielonogórskiej lub wrocławskiej DESIE (w PRL-u państwowy monopolista trudniący się skupem i sprzedażą antyków), a gdy zamieszkałem w Berlinie na licznych tam Flohmarktach.
Później, kiedy rozbieraliśmy kupioną w Dąbrowach chałupę, okoliczni mieszkańcy przychodzili, aby zobaczyć co robimy. Czasami przychodzili z propozycją sprzedaży „zabytków” – jak określali zbędne sprzęty walające się po strychach lub w szopach. I tak kupiłem pierwszą malowaną skrzynię posażną, jakiś kołowrotek, duże kamienne żarna. Odkrywałem świat wiejskich wyrobów z drewna, czasami nieporadnie dłubanych i koślawych, ale zawsze pełnych urody – na które wcześniej, na giełdach staroci czy Flohmarktach zupełnie nie zwracałem uwagi. Kupowałem więc rozmaite pojemniki na zboże, dłubane w jednym pniu niecki, maselnice, święte obrazki etc. oraz liczne wyroby i sprzęty „poniemieckie” wyszabrowane tuż po II wojnie światowej z opuszczonych mazurskich domostw. Opustoszałe w styczniu 1945 roku mazurskie wioski stały się bowiem łatwym łupem szabrowników. Grabiono meble, sprzęty domowe i gospodarcze, ale też rozbierano całe zagrody, traktując te opuszczone wioski jak bezpłatne składy materiałów budowlanych (pozyskany budulec wykorzystano do wznoszenia nowych domów lub remontów starych). Polak, były mieszkaniec powiatu kolneńskiego tak wspominał te czasy: „Później, jak weszli Ruscy, to Polacy mieszkający blisko granicy do Prus jeździli szabrować wszystko […]. Do takiej pustej wioski jak się pojechało, a tam w chałupie na stole wszystko… talerze, garnki”. Kilkunastoletnia dziewczyna, która jeździła „na barachło”, na pruską stronę – jak w jej stronach potocznie nazywano szaber, opowiadała, że to „lepiej jak wejść do skarbca, bo ze skarbca nic nie można brać, a tu się wchodzi i bierze, co się chce. Jak w bajce. Firanki wiszą? Bierzesz jak chcesz. Jak nie chcesz to nie. I idziesz dalej…”.
Nie znaliśmy wówczas tej przemilczanej raczej historii (wiele lat później, w książce Zagubione wioski Puszczy Piskiej wydanej w 2021 roku przez krakowską Austerię, opisałem obszernie ten proceder oraz jego skutki…), dlatego dziwił nas wówczas komentarz starszej kobiety – która chciała nam sprzedać jakiś mebel: „A to mój mąż przywiózł zza granicy”.
Skoro już (od-)budowywaliśmy zabytkową chałupę, uznaliśmy, że wyposażymy ją stosownie do jej charakteru i czasu powstania. To okazało się sporym wyzwaniem, ale też przyjemnością. Jeździłem po okolicznych wioskach szukając po stodołach i strychach starych mebli i sprzętów. Tak udało się zgromadzić odpowiednią liczbę „szlabanów” – ław służących w dzień do siedzenia w nocy do spania, stołów, krzeseł, kredensów, łyżników (półek do przechowywania łyżek), etc., etc. Z reguły były one w opłakanym stanie, najczęściej pomalowane farbą olejną na brązowo lub biało. Wszystko trzeba było oczyścić z przemalowań, naprawiać i zakonserwować, przydały się więc moje zdobyte w Berlinie umiejętności renowacji mebli i przywracania im pierwotnego blasku. Zebrało się naprawdę sporo rozmaitych „pamiątek przeszłości” i dlatego, także pod wpływem lektury Muzeum ziemi ojczystej, postanowiliśmy – niczym jej główny bohater Zygmunt Rogalla, pokazać „jak kiedyś żyliśmy”… i stworzyć prywatne muzeum!
KRZYSZTOF A. WOROBIEC