fbpx
HOME
Krzysztof A. Worobiec

Restauracja zamiast muzeum

Z planów pójścia śladami literackiego Rogalli z powieści Lenza nic jednak wówczas, w 1996 roku, nie wyszło (ale co się odwlecze, to nie uciecze!). Urzędnicy z piskiego wydziału budownictwa nie wsparli nas wówczas w realizacji tej ambitnej muzealnej wizji, oświadczając, że zgodnie z przepisami budowlanymi nie możemy postawić domu „jak dawniej” – czyli tak, jakim był pierwotnie, bez udogodnień cywilizacyjnych takich jak łazienka (której w stuletnim budynku przecież nie było) i tzw. mediów (instalacji wodnej, kanalizacyjnej etc.). Musieliśmy zmienić nasze plany – a więc także projekt budowlany, uwzględniając w nich to wszystko, co znacznie zwiększało koszt budowy – na co finansowo nie byliśmy przygotowani. Przestawienie drewnianej chałupy jeden do jednego było dużo tańsze niż budowanie zgodnie z wymogami postawionymi nam przez urzędników. Rozpoczynając budowę nie byliśmy świadomi czekających nas problemów, administracyjnych procedur i kosztów. Ale to dobrze, bo gdyśmy wcześniej wiedzieli, zapewne nie zdecydowalibyśmy się na ten wariacki krok, a tak nie było wyjścia… Klamka zapadła, budynek czekał w częściach, budowa rozpoczęta, więc żeby ją dokończyć sprzedaliśmy wrocławskie mieszkanie Danusi. Zdecydowaliśmy też, że nie otworzymy muzeum, ale wrócimy do wcześniejszych planów – tyle tylko, że zamiast kawiarenki w odtwarzanej chacie zrobimy…  restaurację!

Tzw. stan surowy otwarty – czyli stoją już ściany nośne ze stropami, zwieńczone dachem z pokryciem tymczasowym, jest też szkielet ganku – wykonany z ociosanych i profilowanych stuletnich bali, 2 marca 1997

Był to kolejny wariacki pomysł, bo znowu postanowiliśmy zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie robiliśmy, o czym nie mieliśmy pojęcia. Najpierw była to hodowla jeleni, potem przenoszenie dużej chałupy, no a teraz restauracja! Czym innym była sezonowa sprzedaż napoi i przekąsek przez okienko w naszym domku – co robiliśmy, a czym innym prowadzenie całorocznej restauracji w puszczy, na odludziu, w wiosce z trzema domami, do których prowadzi byle jaka droga gruntowa, czasami nieprzejezdna, gdzie hula wiatr, szumią drzewa, jesienią ryczą jelenie, wyją wilki, a turyści występują czasami i tylko sezonowo…

Z „poważną” gastronomią nie mieliśmy doświadczenia – poza moją krótką pracą w młodości na zmywaku, we włoskiej pizzerii w Berlinie Zachodnim, skąd po kilku dniach uciekłem oraz tym, że byliśmy dość częstymi (jak na tamte czasy) klientami licznych i rozmaitych „zakładów zbiorowego żywienia”. I nie myślę o barach czy stołówkach studenckich z PRL-u, ani czasach tuż po transformacji ustrojowej, ale o okresie od 1981 roku, kiedy mieszkałem w dzielnicy Charlottenburg w Berlinie Zachodnim. Tam, po sąsiedzku mieliśmy do wyboru wszystkie możliwe restauracje – od włoskich, greckich i portugalskich, przez tureckie, izraelskie, marokańskie, tajskie, wietnamskie po meksykańskie czy południowoamerykańskie.

Poza tym jeżdżąc do Grecji nie raz pysznie jadaliśmy w małych, rodzinnych tawernach na odludziu, w których żona gotowała, mąż pomagał, a dania wybierało się pokazując palcem zawartość jednego z dwóch czy trzech garnków stojących na kuchni. To właśnie te proste, niewielkie tawerny były dla nas inspiracją, a w szczególności jedna z nich, o swojsko brzmiącej nazwie „Matula” (to samo znaczy po grecku, tylko pisane Matoula) w maleńkiej Monemwazji na Peloponezie. Po raz pierwszy trafiliśmy do niej w 1986 roku, kiedy prowadziło ją starsze małżeństwo – Matula z mężem. Od 35 lat często tam bywamy, staramy się być raz w roku (lub co drugi rok – gdy zamiast do Włoch i Grecji jedziemy w innym kierunku), bo to nadal nasza ulubiona restauracja – obecnie prowadzi ją ich córka z mężem.

Tak czy owak, uznaliśmy wówczas, że w środku Puszczy Piskiej nasze wyuczone zawody – Danusia jest inżynierem przemysłu chemicznego oraz magistrem organizacji i zarządzania, ja magistrem geografii, na niewiele się zdadzą. Musimy znaleźć sobie zajęcie, takie które lubimy, da nam zadowolenie, no i zapewni niezależność oraz utrzymanie przez cały rok. Ponieważ oboje lubimy dobre jedzenie, lubimy też gotować – i nie najgorzej nam to wychodzi, to otwarcie restauracji było – jak się okazało, słuszną decyzją, pomimo, że ludzie z tzw. branży i z „doświadczeniem”, pukali się w czoło i wieszczyli, że na takim odludziu nie mamy szans, że się nie uda, że po pierwszym sezonie zamkniemy interes…

Takie gadanie nas nie zniechęcało, bardziej martwił nas brak gotówki. Należało skończyć rozpoczętą budowę. Stawianie zrębu – który tworzyły ściany przeniesionej chałupy, posuwało się bardzo szybko i budynek w stanie surowym stał już na wiosnę 1997 roku. Jednak prace wykończeniowe trwały długo, prawie dwa lata – z powodu braku pieniędzy, fachowców i trudności zadania.

Szczytu budynku ozdobił pazdur czyli pionowa, drewniana ozdoba umieszczana na kalenicy dachu, typowa dla dawnego budownictwa wiejskiego na Mazurach (ten element pochodził z rozebranej przez nas gajówki pod Klonem, na zdjęciu majster śp. Edek M. oraz Marian P. – który do tej pory u nas pracuje), sierpień 1997

Odtwarzanie przenoszonego drewnianego budynku, zwłaszcza wpisanego do rejestru zabytków (nasz wtedy jeszcze nie był), poza przygotowaniem merytorycznym (analiza materiałów ilustracyjnych, literatury, oględzin w terenie, sporządzenia urzędowej i rozbiórkowej dokumentacji – ta druga była ważniejsza dla nas) wymagała zgromadzenia odpowiednich materiałów budowlanych. Potrzebne było odpowiedniej jakości drewno jako równowartościowy materiał do wymiany zniszczonych elementów i uzupełniania ubytków (tzw. flekowania). Szukaliśmy bali o odpowiednich parametrach, kolorze, wieku i stopniu zwietrzenia. Przy takiej budowie nowe drewno jest używane wyjątkowo, tam, gdzie będzie niewidoczne lub gdy nie ma możliwości użycia starego, np. do konstrukcji dachu. Oprócz tego musieliśmy mieć kamienie na podmurówkę, znaleźć dobrej jakości stare cegły (na budowę kominów), dachówki i gąsiory (to półokrągłe dachówki kładzione na krawędziach dachu, np. na kalenicy), a to wszystko miało być w podobnym wieku co chałupa – czyli „poniemieckie”, pochodzące z rozbiórki, ze śladami patyny i czasu.

Uszczelnianie ścian mchem (utykanym pomiędzy belkami) mchem, sierpień 1997

Musieliśmy nazbierać mech do wypełniania szczelin między belkami, potrzebna była też odpowiedniej jakości glina do tynkowania ścian, bo wnętrza domu były wykańczane tradycyjnym tynkiem glinianym nakładanym na szkielet z tzw. dranek (cienkich listewek nabijanych ukośnie do ścian, służących jako podłoże pod tynk). Dzięki temu drewno jest bardzo dobrze zabezpieczone: tynki gliniane doskonale regulują wilgotność powietrza w pomieszczeniach i utrzymują ją na stałym poziomie, a ich duża masa pozwala na akumulowanie ciepła, dobrze izolują dźwięki, są zdrowe i ekologiczne.

Tynkowanie ścian gliną nakładaną na tzw. dranki. Po długich namowach i wielu prośbach zgodził się to wykonać zdun, lato 1998

Musieliśmy też znaleźć stare kafle na odbudowę pieca chlebowego, tradycyjne metalowe okucia do okien i drzwi. No a przede wszystkim potrzebni byli dobrzy, doświadczeni fachowcy: zdun do budowy pieca chlebowego, kuchni z fajerkami i pieca grzewczego (te dwa musiałby być z sobą połączone – pali się w kuchni a piec kumuluje ciepło), specjalista do kładzenia tynków glinianych, elektrycy i hydraulicy. Jedni nie mieli czasu lub mieli fochy (ilość dobrych fachowców była mniejsza niż inwestorów), a jeszcze inni nie chcieli podjąć się zadania: „Co takiego? Tynki gliniane? Co to, to nie!”. Z problemami, po kilku wizytach i „po prośbie” udało się Danusi namówić zduna na „prace po staremu”. Sam ostatecznie układałem kafelki, malowałem ściany, odnawiałem stare meble etc. (za granicą można się wiele nauczyć…), a Danusia zgodnie z wyuczonym zawodem, zajmowała się organizacją i porządkami wokół.

Zachowaliśmy wszystkie oryginalne stare okucia, klamki, zapadki, etc.

Oprócz prac wykończeniowych w budynku należało zadbać o jego otoczenie. Zależało nam, na takim ukształtowaniu terenu i uformowaniu skarp wokół budynku, żeby wyglądały jak naturalne. Do tego był potrzebny potężny spychacz, który ledwo mieścił się obok naszej starej-nowej chaty.

Stan tzw. surowy zamknięty – fundamenty i podmurówka wykonane z kamieni polnych, zniszczone bale zastąpiono drewnem rozbiórkowym, odtworzone ganki, które dawniej były w Dąbrowach (o czym świadczyły ślady pozostawione na drewnie), dach przykryty starą, „poniemiecką” dachówką, ale wewnątrz budynek jest w stanie surowym, 7 listopada 1997

KRZYSZTOF A. WOROBIEC

Warto również przeczytać...