W 1992 roku w Kadzidłowie były trzy zagrody, a w nich łącznie osiem budynków, w tym trzy mieszkalne: dwie XIX-stowieczne, starowierskie drewniane chałupy oraz niewielki murowany dom wybudowany około 1938 roku, wersja tzw. kochówki (rodzaj domu jednorodzinnego z lat 30. XX wieku; często powstawały osiedla tych domów dla robotników rolnych lub leśnych budowanych według tego samego projektu; rodzaj taniego budownictwa socjalnego w ówczesnych Prusach Wschodnich). Kupiliśmy z żoną ten ostatni wraz z rozpadającą sią obórką i całym bałaganem na jednohektarowej działce wokół nich.
Siedlisko było ładnie położone, na skraju lasu i rozległych łąk, ale bardzo zaniedbane – nie było drzew, niewielki staw zarośnięty i zasypany śmieciami i gruzem, wszędzie walały się jakieś graty, złom a nawet wraki dwóch „Syrenek”. Dom – jak i cała reszta, był w opłakanym stanie i wymagał gruntownego remontu: przełożenia dachu (już po kupnie okazało się, że był pożar – część dachu się spaliła i została prowizorycznie naprawiona), wymiany części spróchniałych podłóg, całkowita wymiana instalacji elektrycznej i kanalizacyjnej, naprawy drzwi i okien, malowania ścian, porządkowania terenu, usuwaniu śmieci i odpadów. Trzeba było wywiercić 29-metrową studnię głębinową i doprowadzić bieżącą wodę (mieliśmy ją z beczkowozu) oraz prąd, czyli postawić transformator i pociągnąć nową linię energetyczną (stara lewo starczała na zasilenie kilku żarówek – o ile nie było wiatru, który zrywał kable…).
Większość prac remontowych wykonywaliśmy sami – tu przydały się moje umiejętności zdobyte w Berlinie lub z pomocą naszych przyjaciół, którzy pracowicie spędzali u nas wakacje. Tylko remont dachu, studnię głębinową, instalację elektryczną i budowę transformatora wykonywali miejscowi specjaliści.
Powoli dom i otoczenie stawały się coraz ładniejsze, my – pomimo ogromu pracy, czuliśmy się dobrze, a nasze wakacyjne pobyty stawały się z każdym rokiem coraz dłuższe. Gdy okazało się, że więcej czasu spędzamy tu, a nie w Berlinie, zapadła decyzja by na Mazurach zamieszkać na stałe. W Kadzidłowie w 1992 roku powstał Park Dzikich Zwierząt (do jego rozwoju trochę się przyczyniliśmy, jako właściciele fermy jeleni – o czym już pisałem…) więc zaczęli pojawiać się pierwsi turyści. Otworzyliśmy sklepik i z okienka w naszym „białym domku” (tak był wtedy pomalowany) sprzedawaliśmy lody, chipsy, słodycze, gumę do żucia, papierosy, wodę, jakieś napoje, potem piwo…
W okienku naszego ledwo co odmalowanego saloniku zawiesiliśmy stary dzwonek, a goście, którzy chcieli coś kupić musieli nim dzwonić, by ktoś przyszedł i ich obsłużył. Któregoś dnia ktoś spytał czy nie mamy filmów do aparatu fotograficznego, bo właśnie mu się skończył, a chciał zrobić zdjęcia swoim dzieciom ze zwierzętami. Nie mieliśmy ich w sklepiku, ale miałem swój prywatny zapas – zawsze dużo fotografowałem, więc jeden mu sprzedałem, a do asortymentu dodaliśmy filmy. Innym razem ktoś nie mógł zrobić zdjęć, bo mu bateria w aparacie padła, więc zaczęliśmy sprzedawać też baterie.
A pewnego dnia ktoś stojąc przy okienku zapytał:
– A co tu tak ładnie pachnie?
– Zupa – odpowiedziała Danusia, która akurat gotowała dla nas obiad.
– A może mi sprzedacie talerz, bo jestem głodny…
W porządku. Ze starych desek i brzozowych kołków zbiłem więc kilka stołów, dostawiliśmy krzesła, dokupiliśmy dwa kwieciste parasole, czajnik elektryczny, potem opiekacz i zaczęliśmy sprzedawać kawę, herbatę, jakieś tosty z serem i szynką, pizzę, a potem proste dania, które sami gotowaliśmy obok, w naszej kuchni…
Ale utrzymanie się z tego przez cały rok nie było możliwe. Skoro zamierzaliśmy zamieszkać na Mazurach na stałe musieliśmy więc znaleźć pewniejsze źródło zarobku. I tu ponownie pomógł nam przypadek…
KRZYSZTOF A. WOROBIEC