Wiosną 1914 roku Konstantin Balmont przyjechał do Kijowa z odczytem Poezja jako czarodziejstwo. Sala Resursy Kupieckiej wypełniła się szczelnie widzami, ciekawymi, co też ma do powiedzenia o czarowaniu słowem słynny symbolista. On zaś zaczął od czarowania obrazem: wdział ciemny surdut, w butonierkę wetknął skromny rumianek, a stolik kazał nakryć zieloną serwetą – i koniecznie miały płonąć dwa brązowe kandelabry. Najpierw mówił – przeciągle i śpiewnie, potem czytał wiersze – jeszcze śpiewniej. A gdy zabrzmiały oklaski, uniósł rękę i oznajmił, że na koniec odczyta Kruka Edgara Allana Poe, ale nim to uczyni, opowie dziwną historię.
Gdy Edgar Allan Poe zmarł, krewni poety położyli na jego grobie niezwykle ciężką kamienną płytę, w nadziei, że niepokorny duch pisarza nie sforsuje tej zapory i nie zakłóci ich spokoju. Kiedy płytę kładziono na grobie, pękła z niewiadomej przyczyny i leży tak do tej pory, a w jej szczelinach każdej wiosny rozkwitają bratki – tak zaś nazywał Poe swoją ukochaną, młodo zmarłą żonę Wirginię.
Ta historia z Balmontem i Poe przypomniała mi się, gdy oglądałem film Cry Macho: wąskie szparki oczu starego Clinta Eastwooda były jak szczeliny na płycie nagrobnej Edgara Allana Poe. W tym filmie niemal wszystko jest słabe – naiwna historyjka powrotu trzynastoletniego syna do ojca, niebudzący zaufania, niesympatyczny chłopak grający rolę syna, irytujący ze swoją nachalną symboliką kogut, zapyziałe meksykańskie mieściny, niemal wszystko, bo mocny jest Clint Eastwood, choć ledwo trzyma się na nogach i mówi tak cicho, że prawie go nie słychać. Każdy krok, każdy gest stanowią dla niego ogromny wysiłek, leciwemu ciału już nic się nie chce – nawet tańczyć z piękną kobietą. Czyni to dzięki sile serca, które sztywne stawy i ścięgna zmusza do pracy. W te niezdarne, powolne ruchy był wpisany nie tylko triumf ducha nad materią, ale też mądrość znużonego życiem ciała. W szczelnej skorupie starości tkwiły pęknięcia, przez które promieniowała niespożyta siła, oczy Eastwooda, tak samo młode, jak wtedy, gdy grał w westernach Sergia Leone.
Zmęczony głos aktora przywiódł mi na myśl płytę Johnny Casha The Man Comes Around, ostatnią wydaną za życia pieśniarza. Śpiewając piosenki Depeche Mode, The Beatles, Nine Inch Nails czy Simona i Garfunkela, Cash niemiłosiernie fałszuje, a mimo to śpiewa lepiej niż autorzy tych utworów. W zdartym, schorowanym, starym głosie Casha jest mądrość długiej udręki, której nie ma u młodych. Bo śpiewa człowiek, którego rodzice tyle już mieli dzieci, że nie umieli wymyślić dla niego żadnego imienia, więc go ochrzcili „JR” Cash – junior Cash. Imię Johnny nadano mu dopiero w wojsku. Opisze to potem w piosence A Boy Named Sue. Największą zbrodnią ojca nie było to, że odszedł, lecz to, że nazwał syna Zuzią. Wszyscy się śmiali z dziewczęcego imienia noszonego przez chłopca, więc musiał walczyć o szacunek i poprzysiągł zemstę na ojcu. Gdy go wreszcie spotkał i wyciągnął broń, ojciec rzekł, że dał mu to imię celowo, by się hartował pod biczem wstydu. A kiedy powiedział: „Jestem skurwielem, który nazwał cię Zuzią”, mężczyzna nazwał go tatą. Ta mądrość i ten ból są w półżywym głosie Casha.
I tak jak Eastwood mógłby przez cały film tylko na nas patrzeć – i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, tak Cash mógłby do nas tylko mówić – i słuchalibyśmy z wdzięcznością.
Wiedziałem, że w życiu – tak jak w pękniętej płycie nagrobnej Edgara Allana Poe – są szczeliny, przez które przedostaje się coś z innego świata. Ale kto by pomyślał, że to może być starość?
ROBERT PAPIESKI