Otylia Górecka zmarła 6 grudnia 1935 roku, w dniu drugich urodzin swojego jedynego syna. Trudna do ukojenia tęsknota za nieobecną matką miała chłopcu odtąd stale towarzyszyć. Wypełniła też sporą część jego twórczości. To w muzyce bowiem Henryk Mikołaj Górecki szukał wytchnienia i w niej niejednokrotnie starał się wyśpiewać swój żal. Może dlatego tak bardzo go do niej ciągnęło? W nowym domu w Rydułtowach, który ojciec zaczął budować jeszcze za życia żony, ale którego ona nie zdążyła już doczekać, stało pianino Otylii. Matka Henryka była muzykalna i to najprawdopodobniej po niej przyszły kompozytor odziedziczył swój muzyczny talent. Co prawda także i ojciec, Roman Górecki, nie stronił od muzykowania. Dla rozrywki, po pracy, prowadził nawet weselną orkiestrę. W domu siadywał nie raz przy pianinie zmarłej żony, synowi jednak stanowczo zabronił dotykać instrumentu. W zakazie utwierdziła go jego druga żona. Dla Henryka stała się macochą niczym ze złej baśni. Do końca życia miał wspominać zimne, okrutne dzieciństwo. Cierpiał nie tylko z powodu braku rodzinnego ciepła. Jako czteroletni chłopiec uległ nieszczęśliwemu wypadkowi podczas zabawy na podwórku. Uszkodził nogę, a złe leczenie doprowadziło do sytuacji, że groziła mu amputacja i trwałe kalectwo. Uratował go niemiecki lekarz, do którego trafił już w czasie okupacji. W bytomskim Domu Kalek, dzisiejszym szpitalu ortopedycznym, doktor Karl Seiffert z oddaniem zajmował się poskładaniem nogi chłopca. Po serii operacji i wielu tygodniach rekonwalescencji wypuszczono go do domu ze specjalną szyną, którą ostatecznie pozwolono mu zdjąć. Noga do końca życia była krótsza i nieraz dawała się we znaki, ale przynajmniej Górecki mógł chodzić. Na tyle dobrze, że już jako dorosły przemierzył wiele tatrzańskich szlaków. Od kiedy w 1958 roku pojechał z Jadwigą, późniejszą żoną w Tatry, wracał tam całe życie. W latach dziewięćdziesiątych, po międzynarodowym sukcesie Symfonii pieśni żałosnych kupił na Podhalu dom, z którego miał wspaniały widok na panoramę tatrzańskich szczytów. Tam spędził ostatnie lata życia. I tam też zaczął projektować meble, które według jego wskazówek robili zatrudnieni stolarze. W 2005 roku podczas publicznego spotkania z Krzysztofem Pendereckim w Bielsku-Białej żartował nawet, że w końcu – jak na prawdziwego Ślązaka przystało – ma jakieś solidne zajęcie. Bo przecież muzyka to nigdy nie był poważny zawód dla śląskiego syna.
Z tego założenia wychodził zapewne jego pracujący na kolei ojciec, Roman Górecki. A i macocha wolała, by chłopak był kiedyś w stanie sam zarobić na swoje utrzymanie. Może stąd brał się kategoryczny zakaz dotykania pianina matki? Nie powstrzymało to jednak Henryka od szukania kontaktu z muzyką. W końcu ojciec pozwolił mu uczyć się grać na skrzypcach u miejscowego muzyka. Szczęśliwie Paweł Hajduga nie był zwyczajnym ludowym grajkiem. Uczył dzieci radości wspólnego muzykowania, a jednocześnie pokazywał im świat muzyki klasycznej. Był artystą otwartym na różne przejawy sztuki, nie tylko grał, ale i budował instrumenty, malował obrazy i dużo czytał. „Wiejski filozof”, jak wspominał go po latach Górecki. Czy mógł wtedy przypuszczać, że mały chłopiec utykający na jedną nogę, z zapałem grający na skrzypkach własne i cudze melodie wyrośnie na jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów?
By to osiągnąć, Henryk Górecki musiał przejść długą drogę. Był niezwykle uparty i z determinacją dążył do celu. Dopiero po maturze i podjęciu pracy nauczyciela w szkole podstawowej w Radoszowach, został słuchaczem średniej szkoły muzycznej w Rybniku. Wreszcie uśmiechnęło się do niego szczęście. Kilka innych szkół muzycznych w okolicy odmówiło dziewiętnastoletniemu już młodzieńcowi. Był za stary, by przyjęto go do klasy instrumentalnej, nie skończył przecież szkoły muzycznej pierwszego stopnia, nie znał też podstaw teorii muzyki czy zasad harmonii. Ale akurat wtedy utworzono w rybnickiej szkole klasę instruktorską, mającą przygotowywać przyszłych nauczycieli muzyki. Tutaj kryteria były mniej restrykcyjne, pomyślano o tych, którzy z różnych względów mogli dotąd nie dopełnić wymogów podstawowej edukacji muzycznej. I tu, pod okiem braci Karola i Antoniego Szafranków, Henryk Mikołaj Górecki rozpoczął profesjonalną naukę muzyki. Trzy lata później, jesienią 1955 roku dostał się na studia kompozytorskie do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach, do klasy Bolesława Szabelskiego. A w 1958 roku zadebiutował jako kompozytor – najpierw, 27 lutego, w Katowicach, a jesienią w Warszawie, na Warszawskiej Jesieni. Z miejsca zdobył uznanie kolegów i krytyków. Wkrótce nikt już nie miał wątpliwości, że jest jednym z najciekawszych i najbardziej oryginalnych przedstawicieli polskiej muzyki. On sam nigdy nie zapomniał o Szafrankach, którzy przyjęli go do rybnickiej szkoły. Dedykował im skomponowane w 1973 roku Trzy tańce op. 34 na orkiestrę, symbolicznie dziękując za okazane przed laty wsparcie.
Ale to matka, a właściwie jej brak i tęsknota za nią, miały pozostać najważniejszym motywem twórczości Góreckiego. Już młodzieńczą pieśń Do Matki, z Trzech pieśni op. 3, oparł na słowach Juliusza Słowackiego: „W ciemności postać mi stoi matczyna, / Niby idąc ku tęczowej bramie – / Jej odwrócona twarz patrzy przez ramię, / I w oczach widać, że patrzy na syna”. Tekst ten najdoskonalej odbijał jego własne niewyraźne wspomnienie matki. Jej utrata rezonowała w muzyce Góreckiego jeszcze wielokrotnie. To jej poświęcone zostały dzieła tak poruszające, jak Ad Matrem czy III Symfonia „Symfonia pieśni żałosnych”. Ból osamotnienia, żal i cierpienie po stracie najbliższej osoby. Nieustająca tęsknota i szukanie ukojenia w żarliwej modlitewnej kontemplacji. Nie bez powodu Symfonia pieśni żałosnych zdobyła serca milionów ludzi na całym świecie.
W domu kompozytora, najpierw w Katowicach, potem zaś w podhalańskim Zębie, stanęło upragnione i tak długo zakazane pianino matki. Stoi tam do dziś. Nad nim wiszą rodzinne portrety: ukochanego dziadka kompozytora, Emanuela Buchalika oraz rodziców, Otylii i Romana Góreckich. A także zdjęcie matki, siedzącej w fotelu i z delikatnym uśmiechem spoglądającej w obiektyw. „I w oczach widać, że patrzy na syna”…
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA
Zdjęcie publikuję za zgodą Anny Góreckiej, córki kompozytora