(I rozluźniam uchwyt)
Pod pryszczami gwiazd głęboko w gąszczu, który liści nie traci nawet nocą, toczy Brda swoje wody czarne niby mazut, oleiście gęste, smoliście lepkie. Chciałoby się w nich zanurzyć, przy okazji uwierzyć też w Boga, ale Bóg jest już chyba na wylocie, uniósł kotwicę i zaraz odpłynie hen, hen, tam, gdzie cienie błąkają się wolno, bezpańskie, samoistne. Szmer rzeki burzą odgłosy tłoków na Filtrach, to jest w miejskim zakładzie uzdatniania wody. Ciężka praca żelaznych sztab, miarowo unoszących się i opadających, sprawia, że zaczynam się kołysać do rytmu – jak kwakier w ekstazie albo jak sierota.
Raczej to drugie.
Od lat szykuję się na tę okoliczność, na wypadek Jego krótkiego półetatu w moim mieście. Kolekcjonuję cytaty, którymi zadam mu ostateczny cios. Zanim oddali się na śmierć, spod osłony mroku pomacham mu ich zwitkiem, ściśniętym w lewej pięści. Na pożegnanie odegram się za lata nieodbierania telefonów.
Kwerendzie krzywd i obelg towarzyszą klasycy. Goethe z Prometeusza woła: „Nie znam nic biedniejszego pod słońcem jak wy, bogowie!”. Leśmian ukryty w krzaku Dziejby kpi w moim imieniu: „Gdzieś się skrywał i gdzieś bywał / Żem Cię nigdy nie widywał”. Celan w Tenebrae szepcze – no właśnie, czy szepcze? – „Módl się, Panie, jesteśmy blisko”, a Rilke pyta, jakby z troską, chociaż są w tej trosce ostre wykrzykniki: „Co byś Ty zrobił, Boże, gdyby mnie nie było?”, po czym ustala nierozerwany splot: „Ty sens twój stracisz, gdy stracę go ja”. Z Rilkem rymuje się Cvijetić, w Opłaczelinie zadaje pytanie: „Jak się bóg czuje gdy ma moją wiarę?” – i kilka wersów niżej odpowiada: „Dyszy od zawietrznej spuchnięty mą wiarą”.
Nocą, gdy Brda toczy czarne wody, uruchamia się mechanizm obronny. Sto pociech, sto podań do Boga o to, żeby się usunął, skoro tyle zła – tyle zła, a On nic. Internet w mig podsunąłby ich jeszcze więcej, a jednak zbieram je po swojemu, wers po wersie dobierając cytaty. Ale czy to nie jest pycha? Gest bluźnierstwa, samoubóstwienia? Poza tym łatwo chować się za plecami innych i krzyczeć z bezpiecznej odległości: „Nic tu po tobie, smaruj do domu!”; natrzeć się maścią Nietzschego, przystroić w cudze piórka, wmieszać w tłum i skandować razem z nim: „Jam tu, jam przybył, widzisz, jaka ma potęga…”.
Na ile, na jak długo wystarcza obcego blasku? Dokąd dojadę na pożyczkach?
Bóg pasywny, ukryty, nieobecny, taki i owaki, gryzący sobie paznokcie, wychylający się zza muru w obawie, żem się od niego odwrócił… Słaby, zależny od czciciela, czyhający na człowieka. Jego istnienie funkcją mojego istnienia! Podnoszę głos, uderzam weń wyrazami, lecz żaden z nich nie jest mój. Mój jest tylko strach.
Ja się boję.
„Ja się boję”, tak Witold Hulewicz przełożył zwrot Rilkego „Ich bin bange”. Mógł go oddać jako „martwię się” albo „niepokoję” (o Ciebie, Boże, o to, jak sobie poradzisz beze mnie), wiedział jednak, że dobry wiersz przeczy samemu sobie w swoich granicach, póki wiersz trwa, trwa nadzieja, że sam się poda w wątpliwość, choćby na końcu, w wygłosie. Dlatego Hulewicz lusterko ostatnich słów odwraca ku nam. Dzięki temu – a fraza „boję się” rozpina się od lęku egzystencjalnego do troski o drugiego – można tę rzecz o bezdomności Boga czytać również jako lament człowieka nad samym sobą, nad swoją słabością.
***
Pewnego upalnego dnia, w podskokach jak sarenka, wraca po lekcjach do domu moja córka. Opowiada, jak było w szkole:
– Pan od religii powiedział, że Bóg jest tam, gdzie są ludzie, którzy oddają mu cześć. Zaczęliśmy więc, śpiewać święte piosenki. Śpiewaliśmy i śpiewaliśmy, aż w końcu Bóg przyszedł, chociaż nie wiem, którędy, bo okna były pozamykane, przyszedł między nas i rozparł się tak, że zabrakło miejsca, zrobiło się duszno, aż od tej duchoty zemdlał Jaś, Staś uciekł na korytarz, a Kazik zawołał „katecheto, powietrza!”, ale katecheta nie słuchał, dalej dziwnie pląsał, jakby miał drgawki, podnosił ręce do sufitu i coraz głośniej zawodził pieśń.
Modlić się znaczy wołać, wzywać. Boga zwabiły śpiewy istot pełnych tęsknot za dobrem, pięknem i prawdą. Sęk w tym, że rozsadził sobą przestrzeń, zdetonował tlen i odebrał dzieciom mowę. „Zaparł wam dech, ale raczej nie tak, jak by sam tego chciał, ani jak wy byście tego chcieli – układałem w głowie pogadankę. – Najlepiej, wiesz, brać go na dystans, tęsknić, lecz nigdy się nie dotęsknić. Jeśli znów będzie blisko, uciekaj!”.
– Wszedł do sali, przylgnął do nas jak tłusty kotek – przerwała mi w pół myśli – pragnął z nami kontaktu, bo jest samotny. Tata, Bóg jest samotny jak Buka.
MIŁOSZ WALIGÓRSKI