Jest od wieków konfraternia tych, którzy mają krajobraz i zapełniające go istoty, i ich związki, za szkielet istnienia; często zachwyceni słowami, które to wszystko nazywają, i metamorfozami tych określeń. Wszyscy oni, błędni rycerze, przewodnicy karawan, pisarze i poeci, karpaccy przemytnicy, pasterze, rolnicy, wędrowcy, mieli i mają za rdzeń życia świadome zanurzanie się w otaczające ich strony („stronami deszcze stronami pogoda”) i przez sam sposób, w jaki pędzą życie, przez precyzję spoglądania na świat, oddają się otaczającym ich loca circumiecta, które witają o przedświcie wraz z kosem i rudzikiem, a z pohukiwaniem puszczyka co wieczór żegnają.
Nie współrzędne geograficzne, izohipsy map czy algorytmy nawigacji, kierunkowskazy przy ścieżkach i traktach, ale właśnie nienazwana tajemnica, skryta i przechowywana w rzeźbie ziemi i krzątaninie istot, łączy ludzi tej konfraterni, skądkolwiek są – znad źródła Vaucluse’y, z Mount Desert, brzegów Waldenu czy greckich mórz, pustkowi Szkocji lub Siedmiogrodu, ścieżek prowadzących między pagórkami Czech i Moraw, z karpackich carynek, połonin i płajów czy La Combe. Wszyscy oni piszą, jakby symultanicznie, wspólny tekst, a to, o czym akurat rozmyślają czy właśnie odnotowują, zawsze można, ujęte na taką czy inną modłę, w postaci bliższej lub oddalonej, znaleźć już w słowach współbraci sprzed wieków czy dziesięcioleci.
I tak P. L. Fermor wspomina (Między lasem a wodą, tłum. Dorota Kozińska, Ewa Krasińska), a wcześnie pisał o tym w Lavengro George Borrow, jak z napotkanymi Cyganami dogrzebywał się, wśród obustronnych wybuchów radości, gdy odgadywanie słów się im udawało, nazw różnych przedmiotów i czynności z codziennego życia. To zabawa-obrządek, znany wszystkim wędrowcom, którzy spotykają ludzi nieznanych i mówiących inaczej, sam pamiętam z gór Siedmiogrodu takie dogadywanie się z pasterzem – ustalaliśmy, co i rusz z błyskiem porozumienia w oczach – nazwy dla szczegółów procesu destylacji mocnego alkoholu z owoców ałyczy, bo akurat przystanąłem obok takiej wiejskiej instalacji i żądny byłem objaśnień. Fermorowi szło o kucie koni i o same podkowy: „Lepiej mi poszło z samym słowem petalnegro, w każdym razie z jego pierwszą połową. Całe słowo (według Borrowa oznaczające «mistrza podków», czyli kowala) spotkało się z niezrozumieniem, ale gdy ograniczyłem się do początkowego petal, wskazując kowadło, mały chłopaczek poderwał się i pobiegł w mrok, a po chwili wrócił, niosąc z triumfem podkowę”.
„Petáli albo pétalo – choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem – to nowogreckie określenie podkowy, które mogło wejść do języka romskiego w ciągu stu kilkudziesięciu lat spędzonych przez Cyganów w granicach Bizancjum. W języku greckim słowo to oznaczało pierwotnie «liść» i z czasem przyjęło się zarówno jako określenie płatka kwiatu, jak i podkowy – a to dlatego, że osły w Grecji i w całym Lewancie do dziś podkuwa się cienkimi stalowymi [myślę, że jednak – «żelaznymi»?; J. D.] płytkami w kształcie liścia. Współczesne podkowy w formie półksiężyca, używane dla koni i mułów, musiały być późniejszym wynalazkiem, skoro i tak przylgnęła do nich poprzednia nazwa” [to powszechne, owa trwałość określeń dla coraz to udoskonalanych wytworów – jak samochód to czasem bryka, fura czy wóz; J. D.].
To mnie zaintrygowało, owe płatki i podkowy, bo jakoś do tej pory nie dostrzegłem, przy lekturach słowników botanicznych, że płatki kwiatów i podkowy mają coś tak głęboko wspólnego; podkowa – owa ośla, pełna i okrągława podkowa, a wcześnie tej samej formy podkowa końska, jakiej już współcześnie nie znamy – nie trafiła do objaśnień leksykografów. Słowniki grecko-polskie dają dla pétalon: liść lub blaszkę, czyli płatek metalu, na przykład płatek złota (na gwiazdy mawiano petala pyrina, „ogniste blaszki”). Końskie podkowy też były zrazu, u Rzymian, takimi żelaznymi blaszkami, w kształcie kwiatowego płatka: konie obuwano w nie na czas pracy czy drogi, by je potem rozzuć. Antoni Bielikowicz w drugim tomie słownika polsko-łacińskiego (1866) wyjaśnił pod „podkowa”: „solea ferrea [= żelazne sandały] Rzymianie naszych podków nie znali, ich konie nosiły rodzaj obuwia żelaznego, które wdziane i zdjęte być mogło”; Pliniusz określał je jako vestigium equi excussum ungula, zdejmowane podbicie końskiego kopyta.
Pamiętam sprzed lat ryk przewietrzającego się o świcie osła, który wyrwał mnie, nie rozumiejącego skąd ten niezwykły i przepotężny głos, ze snu, w namiocie na Rodos (namiot dzieliłem z profesorem Kazimierzem Browiczem, w czasie kilku tygodni pełnych wielkiego trudu pieszych wędrówek po wyspie, w grupie czworga botaników); to było moje pierwsze spotkanie z osłem – z namiotami wtargnęliśmy pewno do jego noclegowiska? Nie wiem, czy ten osioł pod Salakos był podkuty czy nie, nie zapamiętałem w każdym razie błysku wyślizganych podkówek.
Daleko od Lewantu, ale może Arabowie przynieśli tam podkowy dla osłów tej formy, jaką miały na wschodzie Śródziemnomorza, zatem, kto to wie – czy ukochany osiołek Juan Ramón Jiméneza, Srebroń, nie nosił podkówek w kształcie płatka kwiatu? Poeta nie wspomina o tym, a przecież kto jak kto, ale Srebroń, który stąpał po twardych kamieniach andaluzyjskich ścieżek, mógłby mieć kopytka tak odziane, w podkówki metalicznie lśniące jak jego imię.
JAKUB DOLATOWSKI