O ile w wypadku muzyki klasycznej czy jazzowej chętnie słucham rzeczy, których wcześniej nie słyszałem, o tyle w wypadku muzyki rockowej nie jestem ani trochę nastawiony na jakiekolwiek odkrywanie czy poszerzanie. Nowa muzyka rockowa – nowa dla mnie, dotąd mi nieznana – nie jest mi do niczego potrzebna. Właściwie mógłbym w kółko słuchać Beatlesów i akustycznego Chrisa Cornella. Mechanizm psychologiczny jest tutaj dość prosty. Muzyka rockowa służy niemal wyłącznie do katalizowania, utrwalania, a następnie przywoływania stanów emocjonalnych. Słuchając muzyki, której kiedyś słuchaliśmy, niejako na nowo stajemy się osobą, którą byliśmy wówczas. Słuchanie muzyki rockowej, której się przed laty słuchało, daje więc nam iluzję ciągłości, iluzję trwania, może nawet iluzję nieśmiertelności.
Nie szukam i nie eksploruję, dlatego też rzadko przydarza mi się z jakąkolwiek muzyką rockową to, co zdarzyło mi się z płytą Quebec zespołu Ween – że jakaś płyta zjawia się z zaskoczenia, że wchodzi niemal dożylnie dosłownie od pierwszego przesłuchania, że się natychmiast aklimatyzuje, że się przyjmuje i zaraz się rozrasta, że chwyta i nie puszcza. Mija rok, a nadal nie puszcza.
Płytę polecił mi człowiek o dwadzieścia pięć lat ode mnie młodszy. Włączyłem z grzeczności. Dobrze, że wcześniej nic o zespole Ween nie wiedziałem i nie czytałem. Gdybym poczytał – albo ich pooglądał – to pewnie bym nie włączył. Ween jest bowiem zespołem komediowym, pastiszowym, nieco wulgarnym, prawdopodobnie nietrzeźwym, zupełnie niepoważnym. Włączyłem z grzeczności, licząc na to, że będę mógł odpisać potem coś w stylu: „O, fajne, trochę podobne do…”. Problem w tym, że Ween to jest zespół niepodobny do niczego. Albo inaczej: Ween to jest zespół po trochu podobny do wszystkiego.
Zaczyna się od kawałka wybitnie agresywnego i poszarpanego. W internecie można znaleźć jego wersję „brudną” i dopiero wtedy się okazuje, że ta studyjna jest jakoś czystsza. „Don’t call your mother, don’t call your priest” – śpiewa wokalista, w refrenie obiecując, zgodnie z tytułem zresztą: „It’s gonna be a long night”. Faktycznie noc jest długa: trzyma mnie już ponad rok. „Aha, punk rock” – myśli słuchacz w tym momencie płyty. „Młodzieżowe. Zaraz napiszę, że fajne i podobne do”.
Drugi utwór całkowicie jednak wytrąca z równowagi. Chyba włączyły się jakieś reklamy – myśli słuchacz przy tak gwałtownej zmianie nastroju. Zaczyna się od serii „dziwnych dźwięków”, a choć sam dostrzegam bezradność stojącą za użyciem takiego określenia, to niestety obawiam się, że dość trafnie opisuje ona nie tylko tę piosenkę, ale i wiele innych momentów na tej płycie. Wokalista prosi, aby dano mu „zi oł el oł ef ti”. Bez researchu się nie obejdzie. Zoloft to jest lek przeciwdepresyjny. Całość przebiega pośród wysokich męskich chórów. Podobne do Bee Gees.
Dopiero wraz z trzecią piosenką – Transdermal celebration – pojawia się to, co w muzyce Ween najlepsze. Otwarte akordy, wściekła melodyjność, rock niemal żywiołowy. Zgodnie z tytułem utwór jest przezskórny i celebracyjny. Chociaż nie mam pojęcia, czego dotyczy to „transdermal celebration”. Narkotyków? Seksu? Tak czy inaczej, progresja harmoniczna, przejście i solowe przygrywki bardzo przypominają mi Radiohead.
Kolejne obroty kalejdoskopu generują coraz ciekawsze układy. Inwencja kompozytorska i aranżacyjna Ween jest w zasadzie nieograniczona. Among His Tribe mógłby nagrać George Harrison po powrocie z Indii. So Many People In The Neighbourhood zaczyna się jak muzyczka do gry komputerowej z lat osiemdziesiątych, ale po pewnym czasie przeradza się w coś, co brzmi dokładnie jak wczesny Marylin Manson. Utwór Happy Colored Marbles pasowałby do pełnometrażowego filmu Disneya, Hey There Fancypants raczej do kreskówki. Captain brzmi jakby żywcem wzięty z Dark Side of the Moon. Z kolei Tried And True oraz The Argus są pewnie najbardziej na całej płycie beatlesowskie. Zresztą Quebec w całej swej różnorodności, w spontaniczności, a wreszcie w zwykłej zręczności kompozytorskiej ma w sobie coś z Białego Albumu.
W piosence I Don’t Want It – która mogłaby być hitem jakiegoś boysbandu – padają może najważniejsze na całej płycie słowa: „I understand it, but I don’t want it”. To jest album o rozpadzie: związku, życia, sposobu postrzegania świata. Wiedza, zręczność i zrozumienie przed tym rozpadem nie zabezpieczają. Podobny nastrój powraca w kończącym Quebec – pewnie najlepszym ze wszystkich – utworze If You Could Save Yourself (You’d Save Us All). To już jest prawdziwa rockowa epopeja. Niepodobna już do niczego. W tym momencie ma się wrażenie, że Ween opuszcza wreszcie gardę ironii, by po wszystkich popisach stylistycznych i technicznych zaśpiewać coś własnym głosem. Chciałoby się napisać, że zgodnie z tytułem muzycy ratują siebie, by uratować nas wszystkich, ale tak się oczywiście nie dzieje. Płyta nie daje żadnego pocieszenia. Pozostaje odtworzyć ją od nowa, raz jeszcze wchodząc w tę długą noc.
MACIEJ MIŁKOWSKI