Nazajutrz rano zaczęła się trzydniowa podróż. Droga wiodła tam, dokąd z szumem spływała woda z gór. Jej celem była położona w dole kraina lata. Jakiś pagórek odświętniej niż inne zwieńczony bujnymi girlandami winorośli pnących się między jednym i drugim wiązem; jakiś staw, niczym mieniący się purpurą klejnot osadzony w zieleni wzgórza; jakaś warownia, z której brunatnoczerwonych ruin wyrasta szerokolistna figa i cienista oliwka; jakaś gęstwina z lśniącym jak gdyby zza jej pni blaskiem wspaniałego nagiego ciała i jej gałęzie, co jeszcze się chwieją, potrącone w ucieczce przez błyszczące od wilgoci boskie istoty.
Pierwszego dnia droga prowadziła pośród gór. Wzdłuż ich zbocza wykuto białą drogę, w dole z hukiem płynie rwący potok. Wsie zawisły między drogą i niebem, a słowik, co stąd wzlatuje, śpiewa z zawrotnej wysokości; tam, w górze, stoi ktoś może nad grobem swoich rodziców, przechyla się nad niskim murem cmentarnym i widzi pod sobą słowika. A wsie wiszą niżej, między drogą i spienioną rzeką, i pozłacany anioł skrzy się z głębokości na iglicy kościelnej wieży.
Wzdłuż drogi stoją piękne studnie; z jednej z nich, kamiennej kolumny, cztery strugi wody tryskają do pięknej, prastarej kamiennej kadzi; każda struga pozdrawia jeden masyw górski, którego szczyt miesza napój ze słońca i śniegu. Kobiety, stare i młode, powoli schodzą i wchodzą wąskimi, stromymi ścieżkami do swoich wsi, a każda dźwiga na ramionach starodawne koromysło z dwiema brzuchatymi, połyskującymi miedzianymi stągwiami. A kiedy tak napełniają stągwie u studni spływającą w nie z szumem wodą, wtedy znów spotyka się tych dwoje, co spało obok siebie w najciemniejszym łonie gór – woda i metal.
Nisko, w dole, mosty jednym łukiem przeskakują nad spienioną wodą; pradawne, kamienne, o sklepieniach porośniętych ociekającym wilgocią mchem, są dziełem rąk ludzkich, ale przyroda jak gdyby odebrała je człowiekowi; mogłoby się zdawać, że, wyrastając ponad przepaścią ze zbocza góry, ponownie zakorzeniają się w zboczu góry przeciwległej.
Wąwozy wpadają w wąwóz, wody wpływają do wód, dróżka i most łączą z sobą wioski, ścieżki, od szałasu pasterza kóz, gdzie w pobliżu orzeł ma swoje gniazdo, prowadzą w dół, do młyna, co, spowity wilgotną zielenią, stoi pośrodku wiecznie spadającej kaskady, a wiatr z dolin i z wyżyn, z jednej i drugiej strony niesie dźwięk dzwonów; czujesz wtedy, że to więcej niż dolina, że to cały kraj, że jego uroda nie ustępuje piękności tej wielkiej, bliskiej chmury, ciężkiej i ciemnej, a przecież lśniącej, nawet prześwietlonej jakimś wewnętrznym blaskiem i górnym swoim skrajem prawie roztapiającej się w złotej mgle, zaś nazwa tej krainy jest tak piękna jak owa chmura o płynnych konturach i brzmi: Cadore.
[…] Czy nie tu powinien był urodzić się Giorgione? Giorgione, co wchłonął tę dal i tę bliskość, to błogie odbicie, to spoglądanie na góry, ten spoczynek na ostatnim wzgórzu, i stworzył oczarowanie, którego nie sposób nazwać. Giorgione, co na łagodny grzbiet jednego z tych wzgórz kładł cztery lub pięć postaci, które nie robią nic innego, tylko smakują niewypowiedzianą słodycz tego krajobrazu, ssą niby owoc słodką mieszaninę bliskości i dali, mroku i światła, jawy i snu. Kobiety zrzuciły suknie na trawę, ich nagie ciała owiewa dwojakie tchnienie powietrza, co chłodne, zapowiadając cień, chciałoby je zwabić ku górom, a napływając sponad równiny, muska je swoim lubieżnym ciepłem. Ale ich nagie stopy poprzez trawę i kwiaty wyczuwają chłodny, wilgotny grunt, szczęście zakorzenienia w ziemi; i kobiety pochylają się nad kamienną studnią, wyciągają wiadra z wilgotnej głębi, jak gdyby chciały wydobyć jej błogą, mroczną tajemnicę, lecz dobędą z niej tylko czystą wodę; napiją się jej, poczują jej chłód przenikający ciało, jak gdyby coś z doznania rozkoszy nimfy, która tam, na dnie, upaja się chłodem. Ale mężczyźni rozłożyli się obok studni; są odziani, toteż dwojakie tchnienia powietrza, ledwo muskając ich policzki przesłonięte delikatnym cieniem pukli, igrają zdobiącym szmaragdowozielony beret jednego z nich białym piórem, piórem z piersi orła, co tam, za nimi, daleko, daleko, krąży pośród ciemnobłękitnych gór, szybując w cienistej zatoce ogromnej srebrzystej chmury. Ów w pięknym berecie nie odrywa wzroku od piętrzących się niebieskich dali. Ten widok wydaje mu się piękniejszy niż piękne nagie ciała kobiet lekko i lubieżnie siedzących na wilgotnej, chłodnej cembrowinie studni. Smakowanie poczucia owej dali wydaje mu się słodsze, ale jak może doznawać tego poczucia, gdy zarazem widzi się w marzeniu pośród cienistych zatok tej chmury, gdy wyobraża sobie, że wisi tam między skalną krawędzią i przepaścią, gdy wydaje mu się, że jest tym, co na okrwawionych nogach skrada się do orlego gniazda, że okiem tamtego, biednego prostaka, spogląda z błękitnej dali na łagodne wzgórza i na siebie, co leży tu w dostatku i rozkoszy obok marmurowej studni, obok koszyka, z którego toczą się owoce, obok kobiet, co zrzuciły z siebie suknie, leniwy, z puszystym orlim piórem u szmaragdowozielonego beretu. Ów pawilon, zwykła altana wsparta na kolumnach, służy jednej tylko przyjemności, a mianowicie przyjemności patrzenia w ową niebieską dal, na ogromne góry, na chmury, co sycą się ich tchnieniem. Zwykła altana, oko wsparte na kolumnie, którego powieka nigdy się nie zamyka. Na balustradzie altany leży rozpostarta jakaś szkarłatna zasłona. Szczęśliwa okolica! Zasłona, zapomniana, może tu leżeć spokojnie, odzież, porzucona, poniewiera się na trawie; zasłona staje się żaglem, lekko wzdyma ją rozkoszne tchnienie równiny, chłodny powiew z gór przeszukuje jej fałdy. Tak też dzieje się w koronach trzech drzew; błogo igrają ciężarem swoich gałęzi; za czym tęsknią kobiety, po co chciwie opuszczają wiadro w głąb studni, to właśnie posiadają owe drzewa, to właśnie wsysają w siebie korzeniami – ciemne, tajemnicze szczęście ziemi.
HUGO VON HOFMANNSTHAL
Tłum. Paweł Hertz
Fragment szkicu Hugo von Hofmannsthala z tomu: „Księga przyjaciół i szkice wybrane”, Warszawa, Próby, 2023.