1. Zaczyna się enigmatycznie i intrygująco: od obrazu góry. Niby nieruchomej, ale wciąż zmieniającej barwę i fakturę w zależności od pory dnia i roku. Najwyraźniej dobrze znanej i oswojonej. Ale – dla tego, który patrzy – zagadkowo obcej.
Przypomina ona nieco Mont Sainte-Victoire z obrazów Cézanne’a. Górę, którą, jak pamiętamy, malarz odwijał latami – konsekwentnie, z uporem – z pasm zwyczajności. W nadziei znalezienia formy odpornej na upływ czasu. W poszukiwaniu życia utajonego pod pozorami bezruchu i trwania.
Góra, o której mowa, też nie jest martwa. Nie jest wyłącznie wyniosłą częścią obojętnego pejzażu. Ona patrzy. Spod jej spojrzenia uciec nie sposób. Można je tylko odwzajemnić. I czekać. W uważnym czekaniu spełnia się sens.
Chwilę później następuje gwałtowne cięcie i jesteśmy już w domu opieki.
Zapiski z nocnych dyżurów Jacka Baczaka to osobliwa relacja z domu niewoli. Z zakładu zamkniętego. Z miejsca odosobnienia. Z ustronnej zony, o której istnieniu nie wiemy i zwykle wiedzieć nie chcemy, z miejsca, do którego niepowołani zaglądają rzadko. Książkę wypełniają głównie historie odchodzenia. To opowieści z ostatniego brzegu, pisane z przylądka ostatniej nadziei, z granicznej strefy tlącego się słabo życia. Życia, które chwyta się kurczowo wszystkiego, co jest w pobliżu: szafki, łóżka, spojrzenia, słowa, ręki, ramienia.
Autor jest malarzem, artystą, który z bliżej niewyjawionych powodów zatrudnia się jako pielęgniarz w domu dla nieuleczalnie chorych. W szpitalnym azylu. W umieralni. Zgodnie z mottem wziętym z Miłosza („Będziesz służył / nosząc, obmywając, sprzątając”), nosi, obmywa, sprząta, pomaga chorym w czynnościach, których nie są w stanie samodzielnie wykonać. Jest z nimi do końca. W chorobie, w umieraniu i po śmierci – kiedy porządkuje rzeczy po zmarłych, kiedy myje martwe ciała, a później szkicuje pospiesznie zastygłe twarze, utrwala w tuszu maski pośmiertne.
2. Książka Baczaka to może najpierw szczególna rozprawa o naszej cielesnej kondycji, widzianej z niedostępnego dla większości z nas punktu obserwacyjnego. Nie jest to, rzecz jasna, rozprawa naukowa. Przeciwnie: to rzecz z antypodów naukowości. To książka gatunkowo nieczysta: ni to reportaż, ni to diariusz; ni to proza, ni to dokument. A wszystkie te typy narracji, przenika subtelnie – spajając je w jeden organizm – nieskrywana przesadnie poetyka wyznania. Te skrypty naznaczone są wyraźną autorską sygnaturą.
Wbrew pewnym sugestiom formalnym (wyraźnie zaznaczona w tekście chronologia opowieści), nie mamy tu do czynienia z surowym zapisem dziennikowym. Nie dajmy się zwieść: to nie są przyłapane in statu nascendi rejestracje z miejsca zdarzenia. Baczak nie jest zwykłym dokumentalistą. Po pierwsze: historie, które opowiada, są rezultatem wyboru z większej całości: to cząstki osobliwe, czujnie wyłuskane z nudnej i powtarzalnej prozy szpitalnego życia. Po drugie (i może ważniejsze): to zapisy wyraźnie przemyślane, konsekwentnie zredagowane a następnie poddane rygorom formy literackiej.
Znać tu solidną pracę nad tekstem, to ona sprawia, że w Zapiskach nie ma śladu sentymentalizmu, ani fałszywego tonu. To nie jest „sztuka naiwna”. To proza świadomie oszczędna, skupiona, pozbawiona literackiej galanterii. Często słychać w niej ciszę.
Nie znaczy to, rzecz prosta, że zapisy te nie mają walorów poznawczych. Że są, jak ktoś by może powiedział, „tylko” literaturą. Przeciwnie: wchodzą one głęboko w miąższ rzeczywistości, mają wagę (ciężką wagę) świadectwa. Wyjątkowego i trudnego w odbiorze świadectwa. Są bowiem czułym i wiarygodnym zapisem inicjacji w umieranie, w śmierć. Z werystyczną dokładnością przybliżają nam ciało chore, umierające, martwe. Precyzyjnie obrysowują terytorium, na które piszący zapuszczają się rzadko. O ile w ogóle.
Zapis dokumentalny jest tu oczywiście ważny, niemniej w lekturze cały czas odnieść można wrażenie, że w książce gra idzie o coś jeszcze. O coś, co przekracza warstwę rejestracyjną i nadbudowuje się nad nią. Coś, co nie jest wskazane wprost, ale zasugerowane: modulacją głosu, oszczędnością słowa, przemilczeniem.
3. Niezwykłość i siła książki Baczaka bierze się w pierwszym rzędzie z egzotyczności miejsca, które opisuje, do którego zaprasza. Wprowadza nas mianowicie w obręb świata, który współczesność programowo usuwa z pola widzenia, którego się wstydzi, którego się brzydzi, którego nie zna i znać nie chce.
Pokazuje nam swoich niepięknych i już niedwudziestoletnich w ich mało atrakcyjnej, cierpiącej i umierającej cielesności. Z tym, co zazwyczaj chcemy ukryć przed wzrokiem innych: ze łzami, potem, krwią, wydalinami. Z tym, co w „normalnym” świecie wywołuje wstyd i zażenowanie. Od czego instynktownie się odwracamy.
Opisywani przez niego ludzie są już często poza słowem. Komunikują się ze światem przy pomocy szeptów, jęków, krzyków, złorzeczeń, ledwie zrozumiałych fraz, nieartykułowanej mowy. Są całkowicie wcieleni. Co trzeba tu rozumieć w sposób szczególny: są zamknięci w ciele, zamurowani w ciele, ograniczeni ciałem, skazani na ciało i jego słabości.
I tu następuje znamienna inwersja w stosunku do rutynowego spojrzenia: to właśnie słabe i rozpadające się ciała znajdą się w centrum uwagi autora. W tej strategii poznawczej tkwi głęboka poznawczo intuicja. Okazuje się bowiem, że ubywające stopniowo, dzień po dniu, odmawiające posłuszeństwa ciała są dla pensjonariuszy ostatnim fundamentem istnienia, kruchym świadectwem ich tożsamości. Wątłą gwarancją, że wciąż istnieją. Że utrzymują jeszcze jakieś związki ze światem. Że uczestniczą w nim na swój tragiczny, kaleki sposób.
To pewnie dlatego, czytając tę książkę pierwszy raz przed ćwierć wiekiem, widziałem Zapiski przede wszystkim w kontekście dokonującego się wówczas w humanistyce, solidnego zwrotu w stronę ciała i cielesności. Baczak i inni autorzy, bliscy jego wizji (wspomnijmy jedynie przejmujące intuicje somatyczne ze Szczelin istnienia Jolanty Brach-Czainy) kontestowali solidnie, pielęgnowany przez wieki, wydumany i całkowicie nierealny, wizerunek człowieka wspartego na eterycznych fundamentach, określanych zwyczajowo jako „umysł”, „rozum”, „świadomość”, czy archaicznie brzmiąca „dusza”.
Książka Baczaka przywraca równowagę. Wywraca na nice tę – ciągnącą się przez stulecia – gnostycką antropologię, w której umysł zawsze triumfował nad ciałem. I która sprowadzała ciało do drugorzędnego wehikułu dla obdarzonej iskrą (rzekomo boską) duszy. Pokazuje ona dobitnie i bez zasłon, że w „bycie człowiekiem” wpisane są inherentnie nie tylko przygody ducha, ale także przygody ciała. I tak, jak te pierwsze nie muszą być dla nas wyłącznie powodem do dumy, tak te drugie nie muszą być jedynie świadectwem hańby i zawstydzenia.
Zabrzmi to dziwnie w kontekście licznych opisów starczej niemocy, cielesności na skraju wyczerpania, ale w swojej książce Baczak naprawdę rehabilituje ciało. Pokazuje je nie tylko jako widomy obraz ludzkiej nędzy, ale także jako realną ekspresję ludzkiej godności. Tragicznej godności. Ta swoista, wsparta na solidnym gruncie empirycznym, „słaba antropologia” (w analogii do konceptu il pensiero debole Gianniego Vattimo) odwraca zwyczajowe hierarchie i każe bliżej przyjrzeć się cielesności, tak pogardzanej przez wieki w chrześcijańskim świecie. Pozwala wreszcie zobaczyć ją jako niezbywalny aspekt ludzkiego doświadczenia. I tym samym zwrócić ciało chrześcijaństwu, przypominając nieśmiało, że – było nie było – jest ono religią Wcielenia.
4. Dziś widzę tę książkę nieco inaczej. Owszem, dalej niezwykle ważny jest dla mnie, silnie w niej eksponowany, wątek cielesny. W kwestii zasadniczej nic się nie zmieniło: bohaterowie Baczaka w dalszym ciągu są do bólu cieleśni ani przez chwilę nie pozwalają o tym – ani jemu, ani nam – zapomnieć. Ta niezbyt ortodoksyjna lekcja anatomii tkwi wciąż mocno w mojej pamięci. Zmiana w dzisiejszym postrzeganiu Zapisków nie jest radykalna. Polegałaby może na nieco innym rozłożeniu akcentów.
Wiele lat temu, cielesność bohaterów książki skłonny byłem czytać przede wszystkim przez okulary filozoficzne: postrzegałem ją w optyce, odkrywczych wówczas, rozpoznań o ciele, które można było znaleźć – przykładowo – w pracach Foucault czy Levinasa. I to ich ogólne tezy bezwiednie narzucałem na somatyczne narracje autora. Rzecz jasna, taka lektura miała sens wtedy, ma go pewnie i dzisiaj. W dalszym ciągu jest (do pewnych granic) produktywna poznawczo. Teraz jednak widzę lepiej, że ten sposób czytania, choć uprawniony, jest dla książki nieco krzywdzący. Pomija bowiem wiele z tego, co w niej istotne, ale też mocno sprzeniewierza się, może nie literze, ale duchowi tekstu.
Nie chodzi mi tylko o to, że Baczak nie napisał traktatu medycznego (w istocie: to rzecz z antypodów filozoficznego dyskursu) i że z jego książki nie sposób wyciągnąć jakiejś uogólnionej pojęciowej esencji. Oczywiście, pewnie da się to jakoś zrobić, ale trzeba mieć przy tym świadomość, że to, co wówczas zostanie nam w rękach, to suche jak wiór, abstrakcyjne, chciałoby się powiedzieć: bez-cielesne tezy. Tymczasem Zapiski to książka mocno zaczepiona o ludzki konkret. Broni się przed aneksją ze strony filozoficznego dyskursu tym przede wszystkim, że w swoim rdzeniu to opowieść o pojedynczych żywotach. O ludziach z krwi, kości i wyczerpania. To katalog imion własnych. A to oznacza, że historii ludzi, którzy się za nimi kryją nie da się sprowadzić do wspólnego mianownika. Że przypadek każdego z nich jest osobny, idiomatyczny, jak życie każdego z nas.
W każdym z nich bycie człowiekiem załamuje się na swój niepowtarzalny, najczęściej kaleki sposób: Kasia o nieruchomych oczach, Stefan który „nie był już kimś”, Gienio ze sparaliżowaną połową ciała, Rózia, której zatrzymał się czas, Anielcia, co uporczywie szukała swoich cieląt, Greta, której resztki życia „powracały w splątaniu”…
Te żywoty, choćbyśmy bardzo chcieli, nie dają się sprowadzić do abstrakcyjnych tez humanistycznego dyskursu. W książce została utrwalona na wieki pamięć o nich. Z perspektywy lat, te zapisy upodobniają się to epitafiów nagrobnych.
5. I jeszcze coś. Książka Baczaka, choć ma ambicje rejestrowania świata nieprzedstawionego, penetrowania ciemnych rewirów ludzkiej intymności, przekracza wyraźnie gatunkowe ramy prozy dokumentalnej. Gdybym miał jedną formułą opisać jej istotę, powiedziałbym, że jest to czystej wody narracja inicjacyjna. To rozpisana na wiele etapów opowieść o wtajemniczeniu.
Wtajemniczeniu w co? Na proste pytania, jak wiemy, nie ma prostych odpowiedzi.
Jak powiedzieliśmy wcześniej, to może przede wszystkim opowieść u umieraniu, o przechodzeniu do „innego świata”. To subtelna próba podprowadzenia czytelnika na próg doświadczenia granicznego, na próg tego, o czym jeszcze opowiedzieć się da. Wtajemniczenie w doświadczenie śmiertelności. Im bardziej powszechne, tym mniej uchwytne. Zapieczętowane przed żyjącymi. Ale to nie jest wyczerpująca odpowiedź. W książce cały czas jest silnie obecne autorskie „ja”. I nie jest to okoliczność bez znaczenia. Odwrotnie, naznacza ona tę opowieść, sprawia, że w tym samym stopniu oglądamy rzeczywistość, o której mowa w tekście, co wchodzimy do wnętrza tego, który nam o tym opowiada. Autor zapuszcza sondę w głąb własnej świadomości i dopuszcza nas do konfidencji.
Oglądane z tej perspektywy Zapiski okazują się finalnie także książką o patrzeniu, o doznawaniu, o przeżywaniu. O wchodzeniu pod podszewkę widzialnego. Jak mantra powracają w niej frazy podobne do tej: „Wpatrywałem się uporczywie, uważnie w rzeczy otaczające mnie wokół”. Być może to właśnie dociekanie, zapis procesu poznawczego, jest drugim – obok śmiertelnego ciała – równie ważnym „tematem” tej książki.
Bo zauważmy: patrzący nieustannie przygląda się tu sobie, własnemu patrzeniu. Zapisuje to, co postrzega jego oko. Rejestruje najdrobniejsze poruszenia aparatu poznającego. I próbuje nazwać to, co zobaczone, znaleźć dla niego adekwatne słowo. To patrzenie jest nienasycone, nie zadowala się tym, co powierzchniowe, chce sięgnąć głębiej, chce zerwać zasłonę zwyczajności. Patrzący ma cały czas przeczucie, graniczące z pewnością, że to, co postrzega bezpośrednio nie jest c a ł ą rzeczywistością, że jest ona bardziej bogata niż dane wzrokowe.
Rozległą i skomplikowaną materię widzialnego – ludzi, rzeczy, krajobrazy – traktuje Baczak jak niejasny, zadany do odczytania hieroglif: „I patrzyłem teraz na inne ciała. Ciała, które stanowiły osobną księgę historii stworzenia. Osobną księgę doświadczania piękna. Ciała starcze, chylące się ku ziemi. Ciała słabe, blade, pokurczone, powykrzywiane, pełne blizn i zadrapań. Suchutkie, pokryte skórą w dotyku gładką jak papier, a pełną tysięcy zmarszczek i fałdek. Ciała najczęściej chude, kościste, o wyraźnych żyłkach, które pękały, gdy robiło się zastrzyk, czy pobierało krew. Zostawały wtedy ciemne, sine plamy.
Patrzyłem na ciała, które czasem przerażały swoim zniszczeniem i zdeformowaniem. Była we mnie odraza, która w miarę przyzwyczajania się i poznawania ich powoli gasła. Aż w końcu postrzegałem w nich zupełnie inne piękno. Piękno bezradności i nasycenia. Wyczerpania”.
6. To pragnienie jest tu przemożne: być okiem, zamienić się w oko, być patrzeniem, w pełni i bez reszty, bez podziału na świadomość i jej przedmiot. Być patrzeniem całym sobą, patrzeć, tak jak się oddycha. Unieważnić różnicę, stopić się ze światem w jedno.
Jeśli tak spojrzeć na tę książkę, to okaże się, że jest w niej coś z buddyjskiego spojrzenia, z poezji zen, opiewającej z tym samym entuzjazmem twarz, chmurę, kwiat, ptaka, poranną rosę. Poezji, która pragnie utożsamić się całkiem z obiektem opisu. Meandrycznie zmierzam do tego, by powiedzieć, że w swym zasadniczym rdzeniu, w tym, co w niej najistotniejsze, Zapiski Jacka Baczaka to książka religijna, choć ta „religijność” nie ma, zdaje się, nic wspólnego z tym, co potocznie się pod tym słowem rozumie.
To książka o cudzie uważności, którą Simone Weil nazwała kiedyś formą modlitwy. To rzadka w swojej wiarygodności pochwała postawy kontemplacyjnej. Zwłaszcza, jeśli pamiętać, że jej przedmiotem jest cały świat widzialny, obojętnie pod jaką postacią się pojawia. Z tego powodu nie powinno nas tak już dziwić, że góra z początku książki, w jej zakończeniu upodabnia się do twarzy. Że jej obraz zaskakująco nakłada się na obraz twarzy, niemal bez reszty. Że obydwie stają się Obliczem. Być może tego samego. Początek tajemnie łączy się z końcem. Domyślenie zagadki należy już do nas.
DARIUSZ CZAJA
Jacek Baczak „Zapiski z nocnych dyżurów”. Wyd. II. Lusowo, Wolno, 2021 – aby kupić proszę kliknąć – tutaj