Środa, 10 września
Trzydziesty szósty tom Dzieł Józefa Mackiewicza (Londyn, „Kontra”, 2024): opracowana niezwykle sumiennie przez Ninę Karsov korespondencja polskiego pisarza z siedmioma osobami, Polakami i Rosjanami.
Najobszerniejsza i chyba najciekawsza jest wymiana listów z Siergiejem Wojciechowskim (1900-1984), rosyjskim publicystą i działaczem politycznym, ale także poetą, działającym w Warszawie od roku 1922, podczas okupacji prezesem komitetu, reprezentującego rosyjskich emigrantów wobec władz niemieckich. To on zorganizował ewakuację wszystkich chętnych do wyjazdu w roku 1944. Po wojnie osiadł w Stanach Zjednoczonych. Oprócz listów wydrukowano w tym tomie relację Wojciechowskiego o owej ewakuacji z Warszawy w lipcu 1944 roku: oryginalne spojrzenie z nieoczekiwanej strony. Kilka migawek: „Rynki były zawalone żywnością, dostarczaną przez szmuglerów i wieśniaków. Niewielkie, zaciszne restauracje kusiły długim spisem smacznych dań. Bajeczne ceny rosły pod deszczem papierowych banknotów. Podejrzani osobnicy, rozglądając się spode łba, handlowali na targu złotem i francuskim koniakiem. Proponowali też broń spod poły – belgijskie browningi i sowieckie automaty” (s. 223).
„Rozmowy z uchodźcami z Rostowa, Charkowa czy Kijowa […]. Urzeczeni obfitością polskich rynków, po głodującej Rosji, chcieli zatrzymać się na dłużej w Krakowie czy Warszawie i byli niezadowoleni, że nalegam, by natychmiast wyjeżdżali” (s. 224).
„Z prawej strony, nad Placem Trzech Krzyży, płynęła w powietrzu szara kopuła kościoła Świętego Aleksandra, nazwana tak, gdy go erygowano, ku czci rosyjskiego monarchy. Na lewo, ulica urywała się przy Szpitalu Ujazdowskim. W 1942 roku na jego podwórkach, sowieccy żołnierze, szukający ratunku w niewoli a skazani na bezlitosne wytępienie, umierali od ran, z głodu, na gruźlicę i tyfus. Garsteczka Rosjanek, pokonawszy z moją pomocą zakazy i przeszkody, poszła do tych baraków. Lekceważąc niebezpieczeństwo, karmiły głodnych, pomagały chorym, pocieszały umierających i dwie zapłaciły życiem za ten heroizm. W lipcu 1944 roku po zniszczonych barakach na brudnym pustkowiu zostały tylko zarosłe zielskiem kupy cegieł i desek” (s. 229).
„Gdy w poczekalni [komitetu] sporządzano spisy tych, co chcieli wyjechać z Warszawy […], w kancelarii rozpoczęło się spieszne pakowanie. Wyjęto z ram portrety cesarzy, otrzymane przed wojną przez Rosyjski Komitet Społeczny od polskiego Sądu Okręgowego w Warszawie, który ich oczywiście nie potrzebował” (s. 243).
Warto czytać takie spojrzenia z drugiej strony, odsłaniają inne przeploty i powiązania, o których może nigdy by się samemu nie pomyślało.
W tym samym tomie w biogramie Janusza Laskowskiego zwróciłem uwagę na wzmiankę: „W r. 1947-ym był w Niemczech założycielem i przez krótki czas redaktorem naczelnym «Przeglądu Literackiego» (Stuttgart)” (s. 379). Jakoś nie pamiętałem o istnieniu takiego periodyku emigracyjnego, choć Stuttgart bliski memu sercu (mieszkałem tam półtora roku, dojeżdżając do archiwum Rilkego w Marbach). W sieci można przeczytać zamieszczony w owym „Przeglądzie” esej Jana Bielatowicza Literatura na emigracji z taką obrazową formułą, dotyczącą funkcjonowania żelaznej kurtyny w kulturze: „Jakieś tylko wątłe promyki padają stąd przez szparę w kurtynie na karty pism krajowych. To zaś co się oficjalnie w kraju jako literaturę emigracji przedstawia, są to badyle i szypułki, z których odcięto kwiaty” [1].
A najserdeczniejsza w tym tomie jest wymiana listów między Mackiewiczem i Romanem Gulem, pisarzem rosyjskim, u którego mam dług wdzięczności, jako że to w jego przedwojennej książce o „czerwonych marszałkach” znalazłem opowieść o laseczce emira bucharskiego, co pomogło mi rozwiązać pseudonim „Igor Abugow” i wydobyć na jaw zupełnie nieznaną rosyjskojęzyczną twórczość Newerlego.
Czwartek, 11 września
Finalistka NIKE Eliza Kącka ujawnia w wywiadzie, dlaczego autystyczna córka nazywa ją Pingwinem: „Chodziłam z tajemnicą mojej «przezwy» w głowie, a ona cały trud, koncentrację, by przenieść ją przez życie bez kolizji przełożyła na obraz pingwina kroczącego niepewnie z jajem między palcami stóp. Nie szukała metafory. Zobaczyła to, wyczuła”. Chwiejna równowaga. Obraz, który zostaje.
*
Zainteresowanie Etiopią promieniuje też na kraje ościenne, kiedy więc wpadła mi w ręce książeczka Katarzyny Pernal-Wyderkiewicz Cienie Nairobi (Warszawa, NovaRes, 2025), zajrzałem i – przeczytałem jednym ciągiem. Intencja dobra. Fabuła naiwna i zupełnie nieprawdopodobna, choć problem (handlu organami, pobieranymi od biednych murzyńskich sierot) realny. Jeśli rzecz potraktować jako szlachetną bajeczkę, opowieść wciąga. Jeśli prawdziwa jest teza, że powieść powinna mieć wbudowany motyw zegara albo tkaniny, to tutaj mamy do czynienia z tym drugim wariantem: „Anna przesunęła palcami po materiale. Po życiu w buszu jej dotyk stał się bardziej świadomy – wyczuwała każde włókno, każde przeplecenie nici. Tkanina śpiewała pod jej palcami historię rąk, które ją stworzyły”. Ale niewiele więcej.
Piątek, 12 września
Tom pism Matki Elżbiety Czackiej O niewidomych. Stałe poczucie apostolstwa („Dzieło nasze ma na celu apostolstwo wśród niewidomych, a z niewidomymi apostolstwo wśród widzących” [2]). Apostolstwo przez książki („Listy dziękczynne, które często przychodzą do Biblioteki, ukazują dostatecznie, jak płodnym jest apostolstwo książek” [3]. Marginalne, bez ostentacji, wzmianki o kontaktach z ludźmi wybitnymi: „Stąd dyrektywa Ojca św. Piusa X, gdy był jeszcze Nuncjuszem w Warszawie dawał mi rady w sprawach zgromadzenia, kładł wielki nacisk na to, by niewidomi byli otoczeni ludźmi, którzy by potrafili zapełnić im umysł tym, co jest warte, by zajmowało umysł ludzki” [4]; „Są także i tacy […], którzy przychodzą, by się nauczyć cierpieć. By nauczyć się żyć dla Boga” [5]. Nazwisk nie ma, ale można się domyślać. Jerzy Liebert? Rafał Marceli Blüth? Potrzeba zwięzłości: „Braille mówił: «Nasze sposoby pisma i druku zajmują wiele miejsca na papierze; trzeba więc ścisnąć myśli w możliwie najmniejszej liczbie słów»” [6]. Powiem krótko: mądra książka.
Wtorek, 16 września
Nick Hayek Jr., szef Swatch Group, w proteście przeciwko podniesieniu amerykańskich ceł na towary szwajcarskie do wysokości 39% wypuścił na rynek limitowaną edycję zegarków pod nazwą „What if… tariffs?”, które różnią się od normalnych tym, że liczby, oznaczające godzinę trzecią i dziewiątą zostały zamienione i od lewej do prawej zamiast 93 czyta się: 39. Z tyłu, na pokrywie baterii, umieszczono znak %, a zegarek tej limitowanej serii, do kupienia tylko w Szwajcarii, kosztuje 139 franków. Szwajcarzy porównują ten protest do… buntu Wilhelma Tella.
Środa, 17 września
Manewry Zapad nie przerodziły się w powtórkę 17 września 1939 roku. Okęcie działało normalnie i w południe wylądowaliśmy w Pradze.
Wieczorem w osiemnastowiecznym pałacu Lobkowiczów, siedzibie ambasady niemieckiej, pamiętnej z jesieni 1989 roku – kiedy to koczowały tu tysiące uciekinierów z NRD – otwarcie konferencji Rilke-Gesellschaft. Świetne, improwizowane przemówienie nowego ambasadora, Petera Reussa, który opowiedział, jak z książkami Rilkego obcuje od dziecka, a doktoryzował się pracą o historyku sztuki Wilhelmie Hausensteinie (zaprzyjaźnionym z Rilkem – poeta był świadkiem na jego ślubie). Kulminacją wieczoru była uroczysta mowa, wygłoszona przez norweskiego prozaika Karla Ove Knausgårda. Kiedy czytałem pierwszą księgę Mojej walki, zaznaczałem sobie miejsca, wskazujące na dobrą znajomość Maltego. Tu, w Pradze, Knausgård kazał się słuchaczom przenieść z chwili obecnej w dzień poprzedni, kiedy w Londynie pisał swą mowę, i śledzić wraz z nim proces wyciągania z pamięci wszystkich etapów fundamentalnego przeżycia, jakim była dla niego lektura powieści Rilkego. Od wyglądu okładki, poprzez najmocniej przeżyte miejsca, takie jak śmierć ojca i w ogóle sceny umierania, po obsesję ciągłego porównywania: skoro to jest wzorzec, jakość, którą chciałbym osiągnąć, dlaczego ciągle jestem gorszy, dlaczego nie potrafię pisać tak jak on. Na koniec swego emocjonalnego wystąpienia Knausgård zdradził, że kilka dni temu skończył szósty tom swego nowego cyklu powieściowego. Nie powiedział wprost, ale chyba chciał dać do zrozumienia, że może wreszcie mu się udało.
Czwartek, 18 września
W lutym Maria chciała konieczne w Addis Abebie obejrzeć szkielet Lucy, istoty z gatunku Australophitecus afarensis, powiedziano nam jednak, że jest w podróży po Europie. Jakież było nasze zdumienie, kiedy okazało się, że szkielet ten stanowi obecnie główną atrakcję praskiego Muzeum Narodowego. Samo muzeum jest zresztą stanowczo warte odwiedzenia, ma bogate i ciekawie pokazane zbiory. Spośród mnóstwa godnych uwagi eksponatów wymienię tarczę strzelecką z roku 1746 z wyobrażeniem Turka kurzącego fajkę, dziwne alchemiczny wizerunek Maryi jako Mater inviolata, czeski przekład traktatu jezuity Manniego (Praga 1701), z rycinami przedstawiającymi ukazujące się grzesznikom zwidy i majaki (Trápenj Zraku), witraż ze sceną spalenia Jana Husa (przełom XVII/XVIII wieku), liczne serie ilustrowanych kart do gry. Osobna wystawa pokazuje skarby sztuki dalekowschodniej, wypożyczone z Tajwanu (udzielam tam nieoczekiwanie wywiadu, na prośbę pewnego tajwańskiego portalu internetowego).
*
Pasaż Lucerna, który zbudował inż. Vácslav Havel, dziadek przyszłego prezydenta. W środku secesyjna kawiarnia oraz kino, gdzie będą grać film Agnieszki Holland o Kafce. Szkoda, że dopiero za tydzień (w Polsce dopiero za miesiąc).
Kościół pod wezwaniem św. Henryka i św. Kunegundy (parafia węgierskojęzycznej wspólnoty katolickiej w Pradze). Szukamy tu pewnej płyty nagrobnej, o której Rilke napisał wiersz.
Wiersz, zatytułowany Bei St. Heinrich, kończy się pytaniem, czy rycerz, który za życia wysoko nosił swoją tarczę herbową i dbał, by zawsze błyszczała, wie, że teraz potykają się o nią stare baby w brudnych łapciach (Lebend hielt er hoch sein Wappen, / sorgte immer für sein Blinken; – weiß er, daß mit schmutzgen Schlappen / alte Weiber drüber hinken?).
A wieczorem w parku Karola przystajemy pod pomnikiem z popiersiem kobiety. To powieściopisarka Karolina Svètlá (1830-1899), która pojawia się na kartach Zostało z uczty bogów Newerelego jako patronka babki polskiego pisarza, zachęcająca ją do pisania.
Piątek, 19 września
Dziś i jutro obrady w praskim ośrodku Goethe Institut, który do zjednoczenia Niemiec był siedzibą ambasady NRD. Świetny referat Rüdigera Görnera o europejskim świadectwie Rilkego, które nie wyrażało się w deklaracjach politycznych, tylko w głębokim poczuciu europejskiej tożsamości. Po I wojnie Rilke ze Szwajcarii zwrócił się do Masaryka o udzielenie mu, jako urodzonemu w Pradze, obywatelstwa czechosłowackiego. Przy tej okazji Görner zwrócił uwagę na osobliwość języka niemieckiego, w którym słowo Ausweis (dowód osobisty) oznacza coś, czego trzeba dowieść, co trzeba wykazać, ale jak się wykazać nie może, można być ausgewiesen – wydalonym.
*
Na drugim brzegu Wełtawy wypatrzyłem spod oka wystawę, którą trudno mi pominąć: „Oko v umění”, czyli „Oko w sztuce”. Idziemy zatem mostem Karola na drugi brzeg, na wyspę Kampa. U wejścia na wyspę mała plenerowa wystawa planszowa, pokazująca ciekawe dokumenty z oficjalnej i półoficjalnej historii zagranicznych wizyt w Pradze. W roku 1965 był tu, na zaproszenie związku pisarzy, Allen Ginsberg, fetowany i obwołany „Królem Majowym” (král majálesu), a zaraz potem deportowany przez policję (w samolocie napisał o tym wiersz). Zachowały się klatki z amatorskiego filmu, na których widać zdziwienie na twarzy stojącego na trybunie pierwszego sekretarza partii, Novotnego, na widok kroczącego w pochodzie pierwszomajowym długowłosego poety amerykańskiego. Na innej planszy dobrze mi znana okładka The Prague Orgy Philipa Rotha – tłumaczyłem Praską orgię dla Nowej, wyszła w drugim obiegu, ale z punktu widzenia prawa autorskiego legalnie (Maria uzyskała bezpłatną zgodę autora na to wydanie). Na innej planszy zdjęcia terrorysty Carlosa z żoną, idących praską ulicą (rok 1979) i dokumenty, dotyczące kuracyjnego pobytu w Czechach Ernesto „Che” Guevary.
Wystawa Oko v umění trochę nierówna, ale znakomite prace wynagradzają czas, stracony na oglądaniu reszty. Należy do nich asamblaż Jaroslava Wožniaka Sv. František, w którym oblicze świętego zmontowano z sękatego kawałka drewna zamiast ust, dużych, jakby wolich gałek ocznych i ludowej figurki św. Krzysztofa niosącego młodego Chrystusa, zastępującej strzechę włosów. Głowa dziewczyny André Deraina. Splynutí (Fuzja) Rudolfa Adamka z roku 1913 (litografia przedstawiająca dwie przenikające się dusze). A także Dívka z patentkou (Miss KIN) Františka Kupki z roku 1920 – wizerunek dziewczyny z zatrzaskiem w lewym oku – motyw używany skutecznie jako reklama czeskiej firmy o światowym zasięgu, Koh-I-Noor.
*
A potem Národni galerie w pałacu Sternbergów. Świetna kolekcja dawnych mistrzów, w pięknych salach na kilku piętrach, którą można oglądać w absolutnym spokoju. Spędziliśmy tam bite trzy godziny i spotkaliśmy tylko dwoje zwiedzających: Japończyka, który fotografował z entuzjazmem prawie każdy obraz, i straszą panią, chyba Czeszkę.
Na tę chwilę czekałem od lat. Dość często zdarzało mi się opowiadać, na uczelni i w towarzystwie, historię obrazu, który Dürer namalował w Wenecji w roku 1506 i który był tak ceniony, że kiedy sto lat później zapragnął go kupić cesarz Rudolf, musiał zapłacić kolosalną sumę, a żeby obraz nie uległ uszkodzeniu w trakcie transportu do Pragi, gdzie cesarz urzędował (otoczony alchemikami), tragarze nieśli go na drągach. Z biegiem lat wszakże obraz ściemniał, podupadł i w końcu XVIII wieku sprzedano go za grosze. Dopiero w latach trzydziestych ubiegłego wieku Czesi zdali sobie sprawę, jaki mają skarb i obraz zakupiło państwo czeskie za rekordową podówczas sumę. Była to opowieść o zmiennych kolejach fortuny. Wiele lat temu wybrałem się do Wenecji, żeby zobaczyć kościół św. Bartłomieja w dawnej dzielnicy niemieckiej (Fondaco dei Tedeschi), tuż koło Rialto. Chciałem sobie wyobrazić, jak tam przez sto lat królował z ołtarza. Dziś miałem stanąć twarzą w twarz z oryginałem (nawet jeśli nieco nadwerężonym przez czas i nieudolną restaurację).
Obraz, zwany najczęściej Świętem różańcowym, przedstawia kilkanaście postaci. W centrum króluje Madonna z Dzieciątkiem, obok niej św. Dominik, na froncie najważniejsze postaci ówczesnej władzy kościelnej (papież) i świeckiej (król, późniejszy cesarz Maksymilian), wokół nich tłum notabli weneckich i przedstawicieli niemieckiej kolonii w tym mieście; z prawej Dürer z przyjacielem. Można przed nim stać długo, przyglądając się szczegółom i wyobrażając sobie inne, zatracone podczas restauracji, jak ową muchę na pieluszce Dzieciątka, której w katalogu świetny esej poświęcił Lubomir Konečný. A właśnie, jest w muzeum do kupienia okazały katalog, wydany w roku 2006 z okazji specjalnej wystawy, urządzonej w pięćsetlecie namalowana obrazu i w czterysta lat po przyniesieniu go do Pragi.
*
Po uroczystej kolacji na zakończenie obrad goście zaczynają krążyć po sali, żegnać się z tym i owym. Widzę, że młode germanistki i germaniści wysuwają telefony, które dotykają się noskami, jak zwierzątka. Dawniej wymieniano wizytówki, dziś to komórki zapoznają się i żegnają eskimoskim pocałunkiem.
*
W hotelowej biblioteczce egzemplarz zupełnie nowej (styczeń 2025) książki Grumberga z odręczną dedykacją autora. Opowieść o wyciąganiu ze starzejącej się matki wspomnień o rodzinnej tułaczce, która wiodła z okolic Brodów do Paryża. Stacją w tej drodze była Praga. Matka zatrzymała się tam u kuzynki, która w podpraskiej wsi hodowała kury – jajka przemycano do miasta, pochowane po kieszeniach. Matka jest głucha i sklerotyczna – dwa powody do irytacji – ale nie utraciła jeszcze całkiem kontaktu z rzeczywistością. Domaga się na przykład od syna, żeby jej płacił tantiemy, skoro żyje z pisania sztuk i książek, w których opowiada jej historię. Zostawiam książkę w hotelu dla następnego podróżnego, który może o niej napisze w swoim dzienniku.
Sobota, 20 września
W drodze na konferencję: z bramy kamienicy wypadają dwaj młodzi ludzie z naręczami obrazów. Pytam, czy to ich, tak; czy mogę zrobić zdjęcie, tak; ledwie zdążyłem życzyć im powodzenia, już znikli w bocznej uliczce. Czuję się trochę, jakbym spotkał Hermesa z pomocnikiem.
*
Lucie Merhautová mówi o recepcji Rilkego w czeskiej poezji lat trzydziestych i czterdziestych. W poezji zaczęła się ona, co ciekawe, od przekładów francuskojęzycznych tomików wierszy, pisanych pod koniec życia (tomiki Růže / Oknaw roku 1937 oraz Sad w 1939, oba w przekładzie Vladimira Holana). Wcześniej, w roku 1933, poeta Jan Zahradníček ogłosił swój przekład Maltego. Pavel Eisner w przedmowie do przekładu Duineser Elegien (1930) napisał zdecydowanie: „Kiedy czytasz Elegie, czujesz jedność wewnętrznych losów, jaką daje wspólne niebo nad głowami i wspólna ziemia pod nogami; rozumiesz, żeśmy byli – bez rozróżniana narodowości – królami świata, skoro w jednym pokoleniu mieliśmy tych trzech: Otokara Březinę, Gustava Mahlera, Rainera Marię Rilkego. Przez tych trzech przemawiał, z różnym akcentem, różną intonacją, ale równie dogłębnie, święty głód i święte pragnienie mistycznych reguł życia jednego kraju, z taką siłą, że ten głos nie przemija”.
Ale nie stało się tak od razu. W roku 1922 Otokar Fischer ubolewał, że kiedy – przed laty – Ellen Key została zaproszona przez jedno z niemieckich stowarzyszeń w Pradze do wygłoszenia odczytu i uznała, że sprawi przyjemność organizatorom, mówiąc o Rilkem, okazało się, że nie jest on im znany, że czytają go raczej czescy poeci, widząc w nim rodaka, piszącego w obcym języku.
*
Spacer po Nowym Mieście. Na ratuszu wyrafinowany zegar z figurami, któremu Rilke poświęcił wiersz Die alte Uhr. Wiersz zapowiada kres pracy zegara, chwilę, kiedy skąpiec po raz ostatni uniesie głowę a śmierć z wybałuszonymi gałami po raz ostatni machnie stalową kosą. Ta chwila jeszcze nie nadeszła, o każdej pełnej godzinie przesuwają się figurki w zakratowanych okienkach, nie nadszedł jeszcze Sądny Dzień. Jutro wracamy.
A teraz jeszcze zorganizowany spacer po kilku miejscach, związanych z Rilkem. Niestety, w większości są to miejsca, w których stał budynek, w którym to i owo. Praga przez te sto lat bardzo się zmieniła. Z satysfakcją odsyłam uczestników wycieczki do kościoła św. Henryka i św. Kunegundy, niech obejrzą buty rycerza, deptane przez staruszki.
Wtorek, 23 września
Za kuchennym oknem wisi na gałęzi kula żeliwna, do której Maria sypie codziennie włoskie orzechy dla ptaków. O tej porze roku są to sikorki różnej maści, mazurki, kowaliki, dzięcioły. A na zewnętrznym parapecie, po lewej stronie okna, urzęduje zwykle, żebrząc o pokarm i wdzięcząc się do pani domu, Rudolf, rudy kocur sąsiadów. Rano, tuż przed wyjazdem do Częstochowy, zauważyłem, że Rudolf siedzi dziś na prawym parapecie, plecami do kuchni i czai się na coś na ziemi. Pogroziłem mu, żeby nie rozrabiał i poszedłem po aparat. Z wielkim trudem wypatrzyłem wśród liści, tuż pod kulą z orzechami, małą mysz polną.
Mamy zatem zamknięty krąg aprowizacyjny. Maria dokarmia ptaszki i Rudolfa, myszka żywi się spadłymi z kuli okruszkami, a Rudolf czatuje na myszkę, żeby ją pożreć. Zdążyłem zrobić niezbyt wyraźne zdjęcie, pogoniłem kota i pogoniłem na dworzec.
*
W Częstochowie na dwudniowej konferencji „Uprawianie kultury. Wokół dziedzictwa Pawła Hertza”. Otwiera Marek Zagańczyk, w którego pieczy znajduje się archiwum Hertza, bardzo osobistym tekstem, precyzującym miejsce jego mentora w dwudziestowiecznej kulturze polskiej. Punktem kulminacyjnym pierwszego dnia jest koncert w częstochowskiej Filharmonii w wykonaniu Zespołu Cieśni Nadgarstka, prowadzonego przez Adama Regiewicza, który po południu otwierał konferencję jako dyrektor Instytutu Literaturoznawstwa. Koncert powstał w ramach projektu „Alternatywa dla Awangardy” i składał się z nagranych wypowiedzi historyków literatury o wybranych poetach dwudziestolecia międzywojennego oraz piosenek z rockowym podkładem, śpiewanych przeważnie przez Regiewicza do muzyki rockowej, wzbogaconej o dźwięki klarnetu i trąbki. Adam Dziadek wygłosił z ekranu wprowadzenie do Wiersza ostatniego Aleksandra Wata. W trakcie tego utworu robiłem zdjęcia, które wysyłałem z sali koncertowej do Pierre’a Wata, wnuka poety. Zareagował od razu: C’est émouvant, merci!
Adam Regiewicz śpiewa Wiersz ostatni Wata.
Środa, 24 września
W ciągu tych dwóch dni twórczość bądź osoba Pawła Hertza przedstawiana była najczęściej w dialogu z innym pisarzami: z Herbertem (referat Agnieszki Czajkowskiej, dobrego ducha i gospodyni tej konferencji), Iwaszkiewiczem, Lechoniem, Stryjkowskim. Jeden referat dotyczył wpływu Hertza na pisarza żyjącego (Marka Zagańczyka). Poetka Teresa Tomsia dała świadectwo echa lektury Pawła Hertza we własnej poezji. Dwa referaty tyczyły związków Hertza z muzyką, dwa (w wykonaniu dwojga włoskich polonistów) – jego powiązań z Włochami i kulturą włoską. Ja mówiłem o roli czasu i zegarów w twórczości autora wiersza *** (Wplątani w wieczne koło zdarzeń…).
Wieczorem Częstochowa żegna mnie o zmroku trącącym dziewiętnastym wiekiem mrocznym domkiem tuż obok peronu pierwszego, skąd odjeżdża pociąg InterCity na „białej” trasie Bielsko-Biała – Białystok.
Piątek, 26 września
Tomasz Różycki (obok Elizy Kąckiej jeden z dwojga moich faworytów w tegorocznym finale NIKE), o niektórych pożytkach z poezji: „Był taki grecki poeta Symonides z Keos, którego zawołali po tym, jak się zawaliła chałupa, gdzie była impreza. I ponieważ on recytował wiersz dla biesiadników, pamiętał, w jakiej kolejności siedzieli za stołem. Więc po tym, jak oni zginęli, potrafił wskazać, jak się kto nazywał”. Przydałby się taki poeta w Pompei.
*
Skończyłem Genialnie zmyślone? Jakuba Kuzy (Kraków, Znak, 2025). Dziesięć opowieści, ułożonych nie „po bożemu”, na tematy tak różne jak mistyfikacja matki Makryny Mieczysławskiej, skarby Inków na zamku w Niedzicy, zamieszanie wokół zakopiańskiego pochówku szczątków Witkacego czy sprawa erotycznych listów Chopina do Delfiny Potockiej. Najbardziej zaintrygowała mnie hipoteza dwojga badaczy ukraińskich, że posąg Światowida, wydobyty w roku 1848 z granicznej podówczas rzeki Zbrucz, mógł być falsyfikatem, sporządzonym przez poetę romantycznego Tymona Zaborowskiego (bądź na jego zlecenie). Legitur, jak mawiali Rzymianie. Czyta się.
Środa, 1 października
W piątek kupiłem na Allegro książkę Renaty Gulczyńskiej Działalność zakonu jezuitów w Lublinie w latach 1582-1773(Warszawa, Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich, 2001). Dziś przyszła. Jakież było moje zdumienie, kiedy otwierając tom przeczytałem: „Panu Profesorowi / z życzeniami miłej lektury / Autorka”. Rzeczywiście, jest to bliski mi sposób pisania o historii: bez abstrakcyjnego teoretyzowania, a z uwagą dla konkretu. Skomplikowane dzieje fundacji kolegium jezuickiego w Lublinie pod koniec XVI wieku zostały przedstawione poprzez dokładnie odtworzone wędrówki poszczególnych sprawców: dawców (Maciejowskiego, Wapowskiej, Zebrzydowskiego, króla Batorego), pośredników (przeważnie włoskich – nuncjusza, prowincjałów) oraz biorców (polskich jezuitów). A kiedy autorka natknęła się na materiały, dotyczące aptek jezuickich, prezentuje je z poczuciem humoru.
Piątek, 3 października
Niedawno cieszyłem się, kiedy udało nam się dolecieć do Pragi i z powrotem. Dziś wieczorem dwie wiadomości. Pierwsza: ktoś zadzwonił na praskie lotnisko, zapowiadając nalot dronów. Druga: polski rząd zamierza zaraz po czeskich wyborach wznowić kwestię zwrotu przez Czechy drobnej nadwyżki terytorialnej, jaka pozostała po korekcie granic w roku 1958. Złowroga koincydencja.
Sobota, 4 października
Wczoraj rano przyjęliśmy szczepionkę antycovidową. Wieczorem się zaczęło. Położyliśmy się koło jedenastej. Pierwszy raz musiałem wstać zaraz po północy, drugi parę minut po pierwszej, trzeci o 2.10, czwarty znów o 2.10. Czyżby minęła doba? Za tym czwartym razem obudziłem się z wielce osobliwego snu. Leżałem w nim ciężko chory, na plecach, na piasku pustynnym i żwirze przed olbrzymimi wrotami świątyni bogini słońca. Wrota były zbudowane z dziesięciu kamiennych płyt w kształcie rozszerzających się ku górze i zaokrąglonych na końcach płaszczyzn. Gdyby nie ich masywność, przypominałyby rozpostarty wachlarz. Moim zadaniem było otworzyć te wrota. Ale jak miałem to zrobić, leżąc na ziemi bez sił po przyjęciu dawki zarazków niemal śmiertelnej choroby? Natężałem się ze wszech sił, starałem się wypchnąć z serca jasną krew przez całą lewą rękę aż do otwartej dłoni. Pierwsza próba – nic; druga – również nic; wreszcie za trzecim razem z palców wytrysnęły promienie, które padły na czubki kamiennego wachlarza. Masywne wrota drgnęły, płyty runęły powoli na piasek i było światło.
Nielogiczny sen – przecież lewa ręka ma tylko pięć palców. Ale tak było. Mam karteczkę, na której ten sen w nocy zapisałem, oraz świadka: Maria obudziła się o 2.22 i wszystko jej opowiedziałem.
*
W ostatnich dniach obejrzeliśmy z przyjemnością serial House of Guinness. Trochę irlandzka wersja Ziemi obiecanej. Bardzo dobra obsada, także ról drugoplanowych, dobre tempo, udana scenografia. Ale największą siłą tego serialu, przynajmniej dla mnie, jest muzyka Ilana Eshkeriego, wykorzystująca irlandzkie piosenki ludowe i utwory punkowe – teksty jednych i drugich współgrają z akcją, budując złowieszczy nastrój. Ostatni, ósmy odcinek kończy się wystrzałem na wiecu wyborczym. Wiadomo, kto strzelał, ale nie wiadomo, kto został trafiony, co czyni otwarcie na drugi sezon. Oczekując, można sobie puszczać soundtrack.
Niedziela, 5 października
Wczoraj wcześnie rano umarł, urodzony w roku 1931 jako Ivan Kauders, zapalony grzybiarz, kolekcjoner starych druków i map, znany w literaturze jako czeski pisarz Ivan Klíma. W latach dziecięcych trzy i pół roku przesiedział w obozie w Terezinie. Po praskiej wiośnie przez rok pracował jako visiting professor literatury czeskiej w Ann Arbor; po powrocie do Czechosłowacji został objęty zakazem druku. Pracował jako geodeta, sanitariusz, zamiatacz ulic, goniec. Cały czas pisał, publikując w drugim obiegu i na Zachodzie (tu dopomógł mu w karierze Philip Roth, który kiedyś, nawiązując do zmierzwionej fryzury Klímy, obdarzył go etykietką „a much more intellectually evolved Ringo Starr”). Jego dwutomowe wspomnienia noszą tytuł, podobny skądinąd do wspomnień Wata i Grassa, ale wzbogacony o przymiotnik: Moje šílené století. Zaiste, zwariowany wiek.
*
„NZZ” dramatyzuje: „Szwajcaria ma za dużo mleka. Pierwsi chłopi przyprowadzają krowy do rzeźni”.
*
Nagrodę NIKE oraz nagrodę publiczności otrzymała Eliza Kącka. Brawo! Odebrawszy statuetkę zaprosiła na estradę swoją córkę, mówiąc, że oto bohaterka literacka pojawia się publicznie u boku autorki. I stały przez chwilę, objęte, jak Don Kichot z Cervantesem.
*
Przeczytałem Preteksty do wspomnień Krystyny Kolińskiej (Warszawa, Iskry, 2014). Tak zwany groch z kapustą, ale polecam, na przykład jeśli ktoś chciałby pisać biografię Gustawa Morcinka. Wiele tu o nim wspomnień, sporo listów, szczególnie zainteresował mnie wątek Eriki. Oto on:
„Jeszcze tej samej jesieni [1945 roku] Morcinek zabrał «swój majątek w sakwy, maszynę do pisania pod pachę» i z Francji wyruszył do Włoch” (s. 249).
Z listu Teresy Morcinek, rok 1955: „W naszym domu z piątku na sobotę byli złodzieje. Gustlik był w Warszawie. Ukradli całą Gustawową garderobę, maszynę do pisania, wieczne pióra” (s. 270).
List Morcinka, rok 1956: „Masz rację, postanowiłem siedzieć kamieniem przy maszynie i nie myśleć o niczym innym jak tylko o nowych rozdziałach Mata Kurta Krausa” (s. 270).
Inny list, 1958: „Niebo jest okrutnie szare i niebeskie, deszcz siąpi, szyby okienne płaczą bez przerwy, siny ziąb wciska się do pracowni i gryzie jak stado pcheł, a ja siedzę przy maszynie, piszę, martwię się, że nie mogę nadążyć na czas” (s. 272).
Rok 1962: „A potem usiadłem przy maszynie i zmajstrowałem powieść dla Iskier jeszcze bez tytułu” (s. 276).
„W grudniu [1963 roku] znalazł się w Klinice Chorób Wewnętrznych przy ulicy Kopernika, w sali numer 3. Nie chciał korzystać z luksusu separatki, mówił: – Tam kładą samych umrzyków. Weźcie mnie do domu, tu nie mam maszyny, a chcę jeszcze w tym miesiącu zacząć nową książkę” (s. 264).
Po śmierci pisarza w jego domu urządzono Izbę Pamięci. „Te same dębowe meble, stół nakryty koronkową serwetą, obrazy, biurko z maszyną do pisania «Erika», księgi w oszklonych szafach, rzeźby z węgla” (s. 255-6).
List, jaki autorka otrzymała w roku 1967 od doktora Brożka: „Warto byłoby zgromadzić listy, jakie wychodziły na świat z maszyny «Erika». Korespondencja takich ludzi jak G.M. to kapitalne źródło do ich biografii […]” (s. 260).
Zastanawiam się, czy to nie od tej maszyny do pisania otrzymała imię morska panna Erika w przezabawnej opowieści Gustawa Morcinka Siedem zegarków kopidoła Joachima Rybki?
9 października
O godzinie trzynastej jak co roku słuchamy transmisji radiowej ze Sztokholmu. Tym razem cisza przedłuża się, pełna napięcia, wreszcie pojawia się sekretarz szwedzkiej akademii i obwieszcza: László Krasznahorkai. Znów brawo!
W końcu lat dziewięćdziesiątych organizowałem w Zurychu lunch, do którego mieliśmy zasiąść we trójkę: szwajcarski dokumentalista filmowy Jean Rezzonico, dzisiejszy laureat i ja. A połączył nas wieloryb. Pamiętam do dziś z dzieciństwa dotyk fiszbinów tego olbrzyma, którego w roku 1963 do Hali Mirowskiej przywiózł właśnie Jean (poznałem go osobiście dużo później, już w Szwajcarii). Wieloryb miał potem awanturnicze dzieje, o ile pamiętam skradziono go właścicielowi gdzieś w Katalonii czy we Włoszech, Jean Rezzonico nakręcił film dokumentalny o jego dalszych losach. Sam miał z Polski dobre wspomnienie – znalazł tu żonę.
W tym samym mniej więcej czasie, chyba przed Warszawą, wieloryba pokazywano na Węgrzech, gdzie budził wielkie zainteresowanie. W małym miasteczku zobaczył go mały László (rocznik 1954) i tak zrodziła się jego fantastyczna powieść Melancholia sprzeciwu. Chciałem doprowadzić do spotkania tych dwóch, które miało być nagrywane z myślą o kolejnym filmie. Mieliśmy już uzgodniony lokal, ale Krasznahorkai w ostatniej chwili z powodu choroby odwołał przylot do Zurychu i sprawa upadła.
Po latach dowiedziałem się, że jest znajomy artysta, dla którego ten pokaz w Hali Mirowskiej był ważnym wydarzeniem formacyjnym. To Krzysztof M. Bednarski, rzeźbiarz i poniekąd artysta konceptualny (rocznik 1953), autor instalacji Moby Dick – 16 wycinków na nieskończoność (1987), który wspomina w wywiadzie dla „Dwutygodnika”: „Którejś niedzieli ojciec powiedział do mnie: «synku, pokażę ci dzisiaj wieloryba». W namiocie cyrkowym przy Hali Mirowskiej był pokazywany Goliath – leżało to gigantyczne cielsko na platformie, obłożone lodem, a wokół wąski podest. Staliśmy w długiej kolejce, żeby się tam dostać. A potem pamiętam tylko, jak mnie potwornie mdliło – wokół nogi i plecy, tłum ludzi i straszliwy fetor. A kiedy wyszliśmy na zewnątrz, to najzupełniej szczerze zapytałem ojca: «tatusiu, a gdzie wieloryb?». Ale to we mnie głęboko utkwiło i na to mi się nałożył obraz ojca w trumnie, a potem moja inicjacyjna podróż do Afryki równikowej […]”.
Na grzbiecie tego samego wieloryba László Krasznahorkai dopłynął ze śródlądowych Węgier do Sztokholmu. Niezła sztuczka!
Z wywiadu, jaki przeprowadził z węgierskim pisarzem Jacek Dobrowolski, wyjmuję jeden kawałek, wcale nie dlatego, że dotyczy Szwajcarii, a konkretnie wodospadu na Renie koło Szafuzy: „Stałem tam zachwycając się tą fantastyczną masą spadającej wody. […] Po jakimś czasie zacząłem szukać kropelek wody, bo ten wodospad był ruchomą zawiesiną i w tych miliardach trajektorii szukałem jednej kropli wody i nie mogłem znaleźć ani jednej kropli wody. W tym wodospadzie nie było ani jednej kropli wody. Ponieważ wodospad był całością i nie składał się z kropli”[7].
*
Wyszedłszy z domu, na zakręcie alejki prowadzącej do garażu zobaczyłem martwego szczura. Nie miał widocznych obrażeń, jakby umarł ze starości, od trucizny albo od zarazy. Od razu przypomniał mi się początek powieści innego noblisty, z roku 1957: „Rankiem 16 kwietnia doktor Bernard Rieux wyszedł ze swego gabinetu i pośrodku podestu zawadził nogą o martwego szczura”. To już?
Piątek, 10 października
Umarł Mirek Chojecki.
Znaliśmy się od ponad pół wieku. Tyle spotkań, w Warszawie, w Paryżu, w Bernie, znów w Warszawie i Konstancinie. Tyle przegadanych godzin. Mirek i jego pomysły – edytorskie, telewizyjne, filmowe. Mirek i jego żony. Mirek i jego dzieci. Osobny rozdział: Jola.
Spod powieki wyłania mi się moje pierwsze przyjście na Sarbiewskiego, gdzie ciągły młyn spraw nie cierpiących zwłoki, a wśród tego jakiś dziwny chłopak, który zjawił się nagle, nie wiadomo skąd, zasmarkany, ewidentnie pozbawiony piątej klepki, o wszystko się naiwnie dopytujący – bałem się, że może udaje, że to może prowokator, ale Mirek machnął ręką. Potem się przekonałem, że tak już miał: przyciągał i przygarniał odrzuconych.
Dalej: przyjazd do Warszawy grupy pisarzy amerykańskich; wśród nich Susan Sontag, która zaraz na lotnisku wyciąga wycinek z „New York Timesa” – zdjęcie dwóch uśmiechniętych podziemnych drukarzy – i stukając palcem mówi: z nim chcę się spotkać. Jej radość, kiedy słyszy „It’s our friend!”. I potem samo spotkanie, które zorganizowaliśmy u Blanki i Tomka Kuczborskich na Sędziowskiej; Mirek, z przechyloną na prawo głową, spokojnie wyjaśniający imponderabilia peerelowskiego życia kulturalnego.
Dalej: zwariowana jazda samochodem, we dwóch (on za kółkiem), z Warszawy do Berna, w paręnaście godzin – dziś nie byłby to wyczyn, ale wtedy były jeszcze kontrole i korki graniczne (tu pomogły literki CD przy numerze rejestracyjnym). Zdążyliśmy na kolację.
Nagrywanie dla archiwum „Kontaktu” mojej długiej rozmowy z Janem Pomianem (Bławdziewiczem) z Londynu – o Retingerze. Gdzie to było? Chyba w Warszawie, na werandzie. Mam nadzieję, że te taśmy nie przepadły.
Przymiarki do nowego cyklu telewizyjnego rozmów z pisarzami (na pierwszy ogień miała iść Julia Hartwig, na drugi – Józef Hen). Z tego pomysłu nic nie wyszło.
Mógłbym jeszcze dodać rozdziałek: Mirek i jego poparcia, jego wybory polityczne. Tu przypomnę tylko początek nazwy wydawnictwa, które jest jego najważniejszym tytułem do sławy: Niezależna Oficyna Wydawnicza. To on to słowo wprowadził do nazwy (zamiast: Nieocenzurowana). Niech, niezależny, spoczywa w pokoju.
Sobota, 11 października
Na Zamku Królewskim wystawa Niech nas widzą! Pomysł ryzykowny: pokazać obok siebie dzieła sztuki dawnej, dobrane ze względu na szczególną rolę, jaką w nich grają stroje przedstawionych osób, przeważnie z rodzin królewskich – oraz współczesne dzieła sztuki, które do tamtych nawiązują, bądź na swój sposób uwypuklają strój czy jego brak. Ta część chyba się kuratorom udała, zwłaszcza dzięki takim pracom jak tryptyk Natalii LL czy zaskakująca Adoracja ostatniego króla Hasiora. W części dawnej pokazano tak znakomite rzeczy, jak portret infantki, malowany przez Juana Martíneza Bautistę del Mazo, zięcia Velázqueza, jak Diderot w szlafroku (malował Louis-Michel van Loo) czy rembrandtowska w tonacji Toaleta damy Arenta de Geldera. Nie brak w tym dziale poczucia humoru – wykazał się nim Jacob Vessel, malując okrutnego Hieronima Floriana ks. Radziwiłła w płaszczu militarnym, narzuconym na ubranie, które przypomina piżamę w barwne kwiaty. Aż się prosiło, żeby obok tego płótna powiesić obecny też na tej wystawie, ale w innym dziale, obraz Ryszarda Woźniaka (rocznik 1956) Kandydat na prezydenta, na którym przeciętny mężczyzna w niebieskim wdzianku chwali się fioletowym kwieciem irysa z pręcikami, sterczącymi dumnie jak radziwiłłowskie trąby.
A między sztuką dawną a współczesną wiszą na wystawie takie perełki sztuki przełomu wieków jak Autoportret w zbroi ze skrzypeczkami Jacka Malczewskiego (na smyczku skrzypeczek przysiadł motylek…), czy sprowadzona z Kielc frywolnie zaciekawiona Dama z mufką Edwarda Okunia (tej dwa błękitne motyle przysiadły na włosach).
Najmniej przekonujące były dla mnie na tej wystawie obiekty, wytworzone w znanych światowych domach mody. Ale patrząc na suknię projektu Balenciagi przypomniałem sobie Skórę i śmierć, wiersz Wata dedykowany Lebensteinowi, który tak się zaczyna:
Szanujący się kościotrup
nigdy nie pokazuje się
nago.
Tkanka tłuszczowa jego
ubraniem. Także mięśnie. Skóra, cudna skóra.
Która z wiekiem mi flaczała. Ehe! skóra
sflaczała, ale kostium mam od Balenciagi.
I poczułem, że i ten dział wystawy ma swe uzasadnienie, a nazwiska wizjonerów mody weszły już dawno do kultury wysokiej.
JAN ZIELIŃSKI
[1] „Przegląd Literacki” (Stuttgart) 1947 nr 1. Jest to zresztą przedruk artykułu z paryskiej „Kultury”.
[2] Matka Elżbieta Czacka, O niewidomych. Opr. Magdalena Banaszek. Warszawa, UKSW, 2008, s. 12.
[3] Tamże, s. 150.
[4] Tamże, s. 83.
[5] Tamże, s. 68-69.
[6] Tamże, s. 121.
[7] Wywiad z László Krasznahorkaiem (Magazyn Rozwojowy „Taraka”)