Kiedy wydawnictwo Marginesy postanowiło opublikować wreszcie nieocenzurowany tekst „Książki moich wspomnień” Jarosława Iwaszkiewicza wróciłem do niej, a więc i do rozdziału „Europa”. Iwaszkiewicz pisze w nim między innymi o swoim wyjeździe w 1927 roku w składzie polskiej delegacji do Heidelbergu na zjazd Unii Intelektualnej, tego utopijnego tworu, który okazał się jeszcze mniej skuteczny niż Liga Narodów, którą chciał dopełniać. Podróż była stricte romantyczna, pełna zachwytów, namiętności i złudzeń. Jej świadectwem jest i wspomniany rozdział z książki Iwaszkiewicza, i wiersze, które weszły do tomu „Powrót do Europy”. Znalazłem w „Tygodniku Ilustrowanym” esej innego przedstawiciela polskiej kultury na zjeździe, Tadeusza Zielińskiego – relację z tej właśnie wyprawy do Heidelbergu, przylegającą idealnie do zapisów Iwaszkiewicza, który należał przy tym do kręgu admiratorów wielkiego filologa. Nie chcę tu sugerować, że poeta patrzył na Heidelberg oczami Zielińskiego. Myślę, że obaj dali się oczarować i był to czar, który nie ustępuje, nawet w pisanej pod okupacją niemiecką „Książce moich wspomnień”. To jest jakieś przesłanie dla tych, którzy zbyt pospiesznie odrzucają utopie i marzenia, rozświetlające „ciemną noc”.
Piotr Mitzner
Tadeusz Zieliński
HEIDELBERG
I. Ciemna noc. Wielotysięczny tłum wyległ na prawy brzeg Neckara i tłoczy się pod kasztanami, wypełniając całe długie wybrzeże po obu stronach Starego mostu; wszyscy patrzą z wytężeniem na przeciwny brzeg rzeki. Tam na dole płoną ognie miasta, wtulonego w wąski pas ziemi miedzy rzeką a podnóżem gór; na górze – miriady gwiazd, zalegających swym światłem głęboki granat letniego nieba; cały środek – jeśli nie liczyć niewielu oświetlonych punktów – tworzy jedną nieprzerwaną, ciemną ścianę. Ta ściana, to wznoszący się nad miastem łańcuch gór, i wprawny wzrok obywateli już sobie wyznaczył w niej miejsce, które będzie środkiem ogólnej uwagi. „Pan źle stanął, będzie panu przeszkadzało drzewo: lepiej niech pan odejdzie o kilka kroków i patrzy tam, na lewo od mostu. Czy widzi pan ową ciemną plamę, tuż pod tamtym światełkiem? Jest to właśnie Schlossberg”.
Lecz zdarzenie każe na siebie czekać, uwagę zaś pochłania rzeka i to, co się na niej dzieje. Cała ona roi się od łódek wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów; jaskrawo oświetlone białymi lampionami, snują się one tam i z powrotem po rzece, pokonywają nie bez trudu jej bystry, gwałtowny prąd. Zresztą, nie widać ani wysiłku wioślarzy, ani białych ogni, otaczających ze wszystkich stron swą królową, wielką łódź, również obwieszoną lampionami. Na niej gra muzyka, rozlega się głośny śmiech i gwar, śpiewa się pieśni: O alte Burschenherrlichkeit, Sosst an! Heidelberg lebe!, Gaudeamus. Bez wątpienia, to studenci heidelberscy wyprawiają swą noc wenecką w oczekiwaniu obiecanego wypadku na górze Zamkowej. Przy świetle lampionów migocą ich białe czapki, rozwiewa się ich sztandar, biało-zielono-czarny; są to „Saksoborussowie”, najznaczniejsza korporacja w stolicy „wesołego Palatynatu”.
II. Lecz oto rozległ się wystrzał armatni. Natychmiast zapada głęboka cisza; zamilkła muzyka; zamilkł gwar, nie słychać nic, prócz płynącego Neckara, gniewnie gderzącego pod kamiennymi sklepieniami Starego mostu. I nagle ową ciemną plamę, na którą kazano nam patrzeć, rozjaśnia purpurowe światło. Przed naszymi oczyma zarysowuje się jak gdyby czerwone widmo wśród ciemnej nocy, cała majestatyczna ruina zamku, z na poły zburzonymi wieżami i wzorzystymi frontonami. Rozróżniamy wszystko, aż do najdrobniejszych szczegółów, nawet bluszcz oplatający okna pałacu palatyna Fryderyka, nawet krzaki, wyrosłe wśród szczelin „ośmiokątnej wieży”.
Jednocześnie ożywiła się i biała łódź na Nektarze: zagrzmiała muzyka, i podchwycona przez setkę młodych głosów – rozległa się ulubiona pieśń studentów heidelberskich, pieśń na cześć ich pięknej i gościnnej alma mater:
Alt Heidelberg, du feine
Du Stadt an Ehren reich
Am Neckar und Am Rheine
Kein andre komet dir gleich.
Stoimy wśród wielotysięcznego tłumu, na brzegu tego właśnie Neckara, słuchamy zlewających się z jego szmerem uroczystych i wesołych akordów pieśni studenckiej; w liściach kasztanów szumi wiatr nocny, przynoszący wonny chłód z leśnych wyżyn Świętej góry; a dalej, przed nami, wysoko nad rzeką, wysoko nad miastem, płonie i dymi w purpurowym blasku starożytny zamek, niby płonąca Walhalla ze Zmierzchu bogów.
III. „Jest to – powie ktoś – zabawa i nic więcej; pusta zabawa, bez żadnej istotnej, poważnej treści”.
Oczywiście. I, oczywiście, nie dla zabawy bawiłem w Heidelbergu koło miesiąca. Było to w 1900 roku. Pociągała mnie swymi skarbami biblioteka uniwersytetu heidelberskiego, słynna Palatina, równie często pustoszona, jak jej brat na górze zamkowej i, mimo wszystko, podobnie jak on, w swych bogactwach niewyczerpana i pouczająca; pociągała i przyjaźń z jednym z profesorów heidelberskich, Ottonem Crasiusem, byłym wiernym kolegą podczas studiów w Lipsku. Miałem niemało roboty, czas obliczony co do minuty, a jednak, choć starałem się wyzyskać każdą chwilę, „zabawa” prześladowała mnie wszędzie. Wychodzę pewnego razu na ulicę po zamknięciu biblioteki i widzę: na całej Hauptstrasse tłumy. Czekają widocznie na kogoś, lecz na kogo? Na cesarza?, wielkiego księcia?, szacha perskiego? Nie: ci sami „Saksborussowie” święcą jakąś swoją rocznicę… I rzeczywiście: biało-zielono-czarne sztandary zwieszają się masami z fasad domów na równi z żółto-czerwonymi badeńskimi i czarno-biało-czerwonymi cesarskimi. Wkrótce rozpoczyna się uroczysty wyjazd; na przedzie grupa studentów konno, w historycznych kostiumach, wśród nich chorąży, piękny, postawny młodzieniec; dalej ze dwudziestu muzykantów, przebranych za trębaczy XVIII w., również konno; dalej – nieskończony szereg powozów, w każdym po trzech: jeden z gospodarzy, dwu gości honorowych, czy to spośród byłych członków, czy też z przedstawicieli innych korporacji. Szczególnie miły widok przedstawiały powozy z tymi ostatnimi: dwie czapki czerwone i jedna biała, dwie żółte i jedna biała, dwie zielone i jedna biała itd. Nie brakowało również psów korporacyjnych (Corpshunde) poważnie siedzących w swej karecie pod dozorem dzielnego „fuksa”. Rozumie się samo przez się, że to wszystko jechało za miasto do jednej z licznych knajp podmiejskich, i że wieczór będzie spędzony dość hucznie; a potem po jednym czy paru dniach spotkamy te same białe, zielone i żółte czapki na dziedzińcu uniwersyteckim, wchodzące i wychodzące przez wąskie drzwi starożytnego mrocznego gmachu uniwersyteckiego. I przepełnione audytoria, częste egzaminy i promocje, gorliwe posiedzenia studenckich kół naukowych dowiodą, że młodzież uniwersytecka uczy się równie dobrze, jak bawi, że mimo wszystko, główną rolę gra tu praca, nie zaś zabawa.
IV. Zabawa, praca… Proszę pomieszkać z tydzień w Heidelbergu, a z pewnością zwątpisz, czytelniku, o słuszności tego rozgraniczenia. Zabawa przestaje być zabawą tam, gdzie otacza ona całe bytowanie człowieka swą odżywczą, pokrzepiającą atmosferą; tu staje się ona radością, pięknem. Jest wiele miast próżnej piękności: Nicea, Neapol, Jałta. Heidelberg nazwałbym miastem piękności pracującej. Tu człowiek wchłania piękno wśród pracy, podczas niezbędnych pauz, które powoduje przestrzeń, pora dnia lub umęczenie. Zamyśliłeś się nad książką; wzrok twój błądzi ponad gęstymi liśćmi kasztanów, zatrzymuje się na zielonej ścianie świętej góry, rozróżniasz wyraźnie dróżkę, wiodącą na jej szczyt, tak zwany Philozophenweg. Cóż to byli za filozofowie, którzy dali imię tej zachwycającej ścieżynie? Nie umiano mi tego w Heidelbergu powiedzieć, lecz jedno jest jasne: nie mogli być oni pesymistami. Nastąpiło południe, czas iść do domu na obiad… przypuśćmy, że ze względu na letnią porę zamieszkałeś za miastem, powiedzmy, przy tak zwanym „Źródle Wilczym” (Wolfsbrunnen), w przewiewnym wąwozie Königstuhl nad Neckarem. Po wyjściu z biblioteki, już po kilkunastu minutach znalazłeś się w głuszy leśnej, pod zielonymi sklepieniami buków, ocieniających górską ścieżynę Wolfsbrunnenweg. Idziesz dalej, wchłaniając wonny chłód lasu, a po lewej stronie, raz po raz, odsłaniają się widoki na dolinę Neckara i na Odenwald. Oto święta góra z samotnym kościółkiem na szczycie, oto nieco niżej, malowniczy klasztor Neuborg ze swymi białymi ścianami, efektownie zarysowanymi na zielonym tle góry, oto nieco dalej, niby na dłoni, cała romantyczna dolina Mansbachtal ze swymi polami i folwarkami, a jeszcze dalej – nieprzejrzane morze szczytów leśnych, wsławiony w sadze niemieckiej „Las Odyna” (Odenwald). Szybko mija czas; wkrótce znalazłeś się w domu, pod rozłożystymi lipami „Wilczego Źródła”, przynoszą ci obiad – smaczny, syty, tani – przynoszą też kubek chłodnego wina palatyńskiego. W niedzielę bywa tu dość głośno, lecz w dzień powszedni nikt cię nie niepokoi, jedynie ptaki z sąsiednich drzew zlatują się, by zbierać okruszyny z twego stołu… Nie wróble, jak u nas, lecz prawdziwe ptaszyny leśne: zięby, trznadle, piegże. To zaufanie ma swą specjalną przyczynę: W Heidelbergu istnieje „Towarzystwo ochrony ptaków”, a „Wilcze Źródło” jest jednym z założonych przezeń Futterstellen. I oto, wdzięczne wychowanki ze swej strony przyczyniają się do rozpowszechnienia radości i piękna, osładzając urokiem swego beztroskiego żywota południowy odpoczynek gościa, na równi z wiatrem górskim, szumiącym w liściach odwiecznych lip, na równi ze szmerem źródła, ściekającego z paszczy brązowego wilka do kamiennego basenu.
V. Przy sposobności parę słów o tym źródle: nie na próżno nazwano je „Wilczym”. Milcząca i poetyczna Grecja stworzyła moc mitów dla wytłumaczenia „przyczyny” jakiegoś obrządku, obyczaju, nazwy itd.; takie mity „przyczynowe” specjaliści nazywają „etiologicznymi”. Nasze „Wilcze źródło” również ma swój mit etiologiczny i to dość oryginalny.
Opowiadają, że w dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było zamku na późniejszej górze Zamkowej, mieszkała piękna czarodziejka Jetta. Wszystkie dzikie zwierzęta Odenwaldu podbiła ona dzięki swym czarom; lecz te nie mogły jej ochronić przed potężniejszymi czarami miłości. Wyznaczyła ona ukochanemu spotkanie nad źródłem w dzikim jarze swej góry; spadł płaszcz czarodziejski z ramion dziewicy, opuściła ją cudotwórcza siła. Nagle olbrzymi wilk wybiegł z leśnej gęstwiny; młodzieniec ratował się ucieczką, lecz Jetta, nie wiedząc o utracie swej władzy, pozostała na miejscu, i zwierzę ją rozszarpało. I oto, na pamiątkę tego zdarzenia, źródło po dziś dzień nazywa się „Wilcze”.
Przytoczyłem to podanie raczej jako próbkę: cała atmosfera Heidelbergu jest przesycona, jeśli można się tak wyrazić, elementem sagi – i na tym, moim zdaniem, polega znaczna część uroku tego jedynego w swoim rodzaju miasta. Nie na próżno leży ono na starożytnym, historycznym gruncie, tam gdzie przecinała Neckar droga, zbudowana przez Rzymian, a łącząca Argentoratum (Strasburg) z Moguntiacum. Zetknięcie się z kulturą rzymską doprowadziło, że tak powiem, do krystalizacji sagi. Tak więc góry lesiste, otaczające Heidelberg, stały się „lasem Odyna”, teatrem zdarzeń, opiewanych w epopei starogermańskiej o Nibelungach; tu był zabity Zygfryd, losem wyznaczony zbawca państwa Odyna i jego bogów; tu stał zamek króla Huntera i pięknej Krymhildy. Co się zaś tyczy samego Odyna, on przy tym wszystkim nie zginął. Zmuszony do cofnięcia się przed chrześcijaństwem, ukrył się w swym lesie, gdzie żyje po dziś dzień pod nazwą „dzikiego strzelca”. Kiedy na wiosnę wiatr południowy, spadłszy z lodowców alpejskich, szaleje na wyżynach Odenwaldu, zrywając drzewa i zamulając potoki górskie – to dziki strzelec harcuje na czarnym koniu na czele swego wiernego orszaku.
VI. Ze swymi skarbami uroków przyrody i kultury, ze swą czarowną szatą podań, utkanych przez historię i sagę, ze swą nauką i swym winem, Heidelberg napraszał się od dawna pod pióro poety; i znalazł go w osobie zmarłego niezbyt dawno S. W. Scheffla. Imię Scheffla jest prawie nieznane poza Niemcami; zdziwisz się więc, czytelniku, dowiedziawszy się, że nie tylko postawiono mu pomnik w Heidelbergu (komu się ich nie stawia!), lecz, że istnieje Towarzystwo, które wydaje na jego cześć rocznik, poświęcony kultowi jego poezji i, że imię jego wielu wymawia z taką samą czcią – jeśli nie większą – jak imię Goethego.
Przyczyna tej różnej oceny kryje się w tym, że Scheffel jest poetą specjalnie niemieckim; humor, stanowiący główny urok jego poezji, jest niezrozumiały dla większości cudzoziemców, nawet swobodnie władających językiem niemieckim. Jest on godny uwagi ze względu nie tyle na rozległość, ile na siłę swego talentu, obrawszy sobie dziedzinę dość ciasną, i nawet, jeśli wola, niezbyt wzniosłą, on opracował ją tak oryginalnie i wdzięcznie, jak jeszcze nikt przed nim. Bez wątpienia ze wszystkich rysów składających się na fizjonomię Heidelbergu, pierwszą rolę u Scheffla gra ten, któremu wyznaczyłem na początku tego ustępu miejsce ostatnie – wino: z humorem zupełnie świadomym, i dlatego obezwładniającym krytyka, przełamuje on historię, mitologię, geologię, prawo, i w ogóle całą przyrodę i kulturę w kubku dobrego wina palatyńskiego.
Nie uniknął powszechnego losu groźny władca Odenwaldu. Już w wierzeniach ludowych „dziki strzelec” bywa utożsamiany to z tym, to z innym wielkim grzesznikiem, skazanym po śmierci na wieczną tułaczkę; Scheffel opiewa go, jako niespokojnego rycerza Rodensteina, niegdyś posiadacza trzech wsi w Odenwaldzie. Dwie z nich przepił on szczęśliwie; trzeciej już nie zdążył, umierając, przekazuje on swe pragnienie „panom-studentom”. Lecz świadomość nieskończonego dzieła nie daje mu spokoju nawet w grobie, i oto on jeździ po nocach ze swym orszakiem, pustosząc trafiające się po drodze piwnice.
Inną śmiercią umarł jego szczęśliwy rywal, karzełek Perkeo… zresztą dla wyjaśnienia tej postaci potrzebna jest mała dygresja. Chodzi o to, że w zamku heidelberskim przechowuje się po dziś dzień olbrzymia beczka, zbudowana w minionych czasach przez jakiegoś rozhulanego palatyna, konkretny symbol „wesołego Palatynatu” (fröhlich Pfalz); stoi tam również drewniany posążek nadwornego błazna, karzełka Perkeo, z pucharem wina w ręku. Rzeczą wyobraźni poety było złączenie tych dwóch przedmiotów w dramatyczny ze sobą związek: i oto co wyszło. Perkeo był od dawna czcicielem znanej zasady – In vino veritas; kiedy zaś olbrzymia beczka była napełniona winem, powołanie jego, jako poszukiwacza prawdy, stało się mu zupełnie jasnym: celem jego było odtąd wypicie jej aż do dna. Pracował on przez lat piętnaście, lecz w końcu dopiął swego: beczka została końcu opróżniona, i on umarł w dumnym przeświadczeniu, że, będąc mały, jak Dawid, zdołał zwyciężyć olbrzymiego Goliata – pragnienie.
VII. Było to, powtarzam, latem 1900 r. Minęło całe pokolenie – śród pokoju, wojny i znowu pokoju – zanim mi znowu wypadło odwiedzić nadneckarską krasawicę – w październiku 1927 roku. Teraz już nie nauka mnie do niej ciągnęła. Pojechałam jako członek naszej polskiej delegacji na międzynarodowy Zjazd „Federacji unij intelektualnych” – tej federacji, która obrała sobie piękny cel upominania ludzi, aby nie zrzekali się, pomimo wszystko, owego zdobytego przez przodków ideału, któremu na imię „humanitas”… przez jakich przodków? Otóż właśnie przez tych, którzy, ciągnąc z Argentoratu ku Moguncji, zbudowali pierwszy most na Neckarze, prastarego przodka niniejszego Starego mostu. Doprawdy, bardziej wymarzonej siedziby nasz Zjazd nie mógłby sobie obrać.
Piękny cel – no, i dobre środki; jesteśmy pełni otuchy, nadziei. A jednak … osobiście dla siebie nie mogę się pozbyć nut elegijnych. Wspomina się Tannhäuser: dekoracja pierwszego aktu powraca w ostatnim. Ale tamta była wiosenna; tu pożółkłe drzewa Zamkowej góry zobaczą wkrótce bohatera schylonego pod ciężarem zgryzoty. Ot i teraz widzę Zamek – heidelberski, jak tam Wartburg – na zboczu zadrzewionej góry; ale te drzewa są żółte – były one zielone, kiedy je widziałem w 1990 roku. „Jestem uczniem Ottona Crusiusa”, mówi do mnie kolega heidelberski, mąż w pełni sił, chociaż już z nieco siwiejącymi włosami i wiele on nam o nim opowiadał, jako o swoim najbliższym przyjacielu.
Precz, nastroju elegijny! jesteśmy tu przecie dla czynu. Stroną czynu – uniwersytet. Jego zewnętrzny, raczej klasztorny, ponury wygląd nie daje pojęcia o piękności jego wspaniałej auli i tu właśnie ma się odbyć posiedzenie. Ogólny temat wykładów – „Historia w świadomości narodów”. Przemówienia gospodarzy, przemówienia gości; oto kolej i na Polskę. Czuję bicie serca: przecie historia w świadomości narodu polskiego – to obraz Polski ukrzyżowanej, to mesjanizm polski; nie można tego ominąć – a jak o tym mówić, kiedy dokoła nas siedzą przedstawiciele państw, co nas ukrzyżowały? Ale naszym mówcą jest prof. O. Halecki, nie tylko wybitny uczony, ale i wytrawny dyplomata: wie o tym Genewa. Zaczyna mówić swobodnie, bez trudu: „Myśli, które obmyślałem po polsku i opracowałem po francusku, chciałbym tu wam przedstawić z waszą pomocą w języku tego gościnnego kraju”. Burza oklasków: nie spodziewano się chyba po mówcy polskim niemczyzny, i w dodatku takiej pięknej. Nie będę streszczał samej mowy: czytelnik znajdzie ją w lutowym zeszycie miesięcznika „Europäische Revue”. Jedno powiem: żadna z kwestii drażliwych nie została pominięta, ale wszystkie były traktowane tak, że musiały nam zjednać sympatię wszystkich słuchaczy. To też po ukończeniu oklaskom i powinszowaniom nie było końca i wszyscy zgodnie uznawali, że była to najlepsza mowa z dotąd usłyszanych.
VIII. Tak – to był czyn; czy nie pomyśleć i o „zabawie”? Czy nie powędrować wzdłuż tego Neckaru, pod złotymi łanami dębów i buków, aż hen do „Wilczego źródła”? Czas sprzyja, „dziki strzelec”” cicho siedzi w mateczniku swego Odenwaldu, słońce, choć blade, październikowe, wygląda jedna spoza chmur? – Gdzie tam! Posiedzenia i przyjęcia, przyjęcia i posiedzenia; ani jednej chwili wolnej.
Może i lepiej tak. Przecie spacerując po tych uroczych ścieżkach, teraz uścielonych kobiercami z opadłych liści, musiałbym wciąż myśleć o tym, z którym je tak często, tak wesoło odwiedzałem przed trzydziestu bez mała laty – i na którego samotny grób otaczające drzewa podobno tak samo ronią swe pożółkłe liście na zacisznym monachijskim Waldfriedhof. I również o innych zielonych nadziejach owego roku, związanych z tym samym „Wilczym źródłem” i spoczywających w jeszcze bardziej przedwczesnym grobie. I w szmerze każdego padającego liścia słyszałbym zarzut: co ty tu jeszcze robisz, śród żywych?
Nie, doprawdy, lepiej tak. Posiedzenia i przyjęcia – te ostatnie w obecnych warunkach też są areną czynu. Mowy i rozmowy, nic więcej; ale należy pamiętać, gdzie się przemawia, z kim się rozmawia. Przecie tu mamy kwiat umysłowy dumnej – i słusznie dumnej – ze swej umysłowości Germanii. Taki prof. W. Hellpach, były prezydent republiki badeńskiej, którego Warszawa wkrótce ma powitać, jako gościa; taki prof. A. Weber, potężny myśliciel, słynny socjolog, pisarz o jędrnym, barwnym stylu; teki prof. L. Curtius, archeolog, prezes Zjazdu o wiecznie żywej, wiecznie czuwającej, wiecznie reagującej duszy. Czy nie zdaje się nam, że słowa, posiane w takich umysłach, mogą z czasem – choć może nie dziś i nie jutro – zostać w wysokim stopniu plennymi?
Najwspanialszym z tych przyjęć było zapewne urządzone przez samo miasto na górskim tarasie tuż nad zamkiem – tak zwanej Molkenkar, wieczorem 20 października. Gości rozsadzono umiejętnie; jestem bardzo zadowolony ze swoich sąsiadów, moi towarzysze też; w całej sali panuje ów nieokreślony, a tak podniecający szmer zmieszanych rozmów, który Francuzi oznaczają swym dźwiękonaśladowczym słowem „brouhaha”. Wtem głos prezydenta: goście są proszeni na balkon. Wychodzimy. Noc ciemna i tuż pod nami – czarna plama; głębiej i dalej dwa pasma świateł, między którymi czarną taśmą płynie Nektar. Nagle niby wystrzał armatni; w mgnieniu oka plama rozjaśnia się różaną zorzą: to zamek! Patrzymy z góry, widzimy wszystko – nawet wnętrze, wesołe łuki pałacu Odona Henryka i bardziej surową fasadę Fryderyka – wszędzie przenikają promienie różowej zorzy. Jestem jej wdzięczny: dzięki jej nie widać smutnych barw zżółkniałych liści. Wspomnienia dalekiej młodości z nieprzepartą siłą opanowują duszę. Z rozkoszą patrzę na rozświetlony zamek, nie mogę i nie chcę oderwać oczu od niego: w jego różanym blasku znowu, jak niegdyś, goreje dla mnie słodkie, zwodnicze słowo: nadzieja…
IX. „ Zabawa” – powie znów ktoś – „próżna zabawa”.
– Tak, zabawa, lecz nie próżna. Proszę spojrzeć, jakim szacunkiem cieszy się w Heidelbergu pamięć Scheffla. O pomniku na jego cześć już wzmiankowałem. Stoi on na tarasie parku zamkowego i wyobraża poetę jako wędrowca w butach z cholewami i z torbą przez plecy, zgodnie z jego dewizą: „nicht rasten und nicht rosten”. Lecz ów pomnik jest tylko kamieniem węgielnym w triumfalnym łuku jego sławy. Nie jest również zbyt ważną ta okoliczność, że dwie najbardziej uczęszczane w Heidelbergu knajpy nazywają się, jedna „zum Rodensteiner”, druga „zum Perkeo”, a trzecia (gdzie jakoby miał również święcić swe triumfy niepoprawny hulaka odenwaldzki), jest nazwana Scheffelhaus, na cześć samego poety. Ważnym jest to, że każdy student niemiecki umie na pamięć jego lepsze wiersze; ułożone efektownie pod muzykę, weszły one w skład wszystkich śpiewników studenckich i są śpiewane na wszystkich pijatykach obok najpopularniejszych z pośród pieśni dawniejszych. Co się zaś tyczy owej pieśni na cześć Heidelberga, której pierwszą strofę przytoczyłem wyżej – zapomniałem dodać, że i ona jest utworem Scheffla – spotykamy się z nią Heidelbergu na każdym kroku: grają ją orkiestry, śpiewają studenci, gwiżdżą ulicznicy, drukuje się ją, rzeźbi, maluje niemal na wszystkich pamiątkach heidelberskich – jeżeli nie całą, to przynajmniej pierwszą strofę lub pierwszy wiersz. Taki jest wzajemny stosunek miasta i poety.
Czy ta popularność jest uzasadniona?
W tym względzie zdania są podzielone, i oczywiście, nie do współczesnych należy wyrok ostateczny. Lecz sądzę, że niezbyt oddalimy się od prawdy, proponując następujące rozwiązanie.
Scheffel jest przede wszystkim poetą studentów. Są to jego najgorętsi zwolennicy; po nich idą ci, którzy w dalszym życiu zachowali młode, studenckie serce, lub przynajmniej (co jest może jeszcze lepsze), zdolność wskrzeszania go w danym wypadku, w danych okolicznościach. A czas studencki (wiem, że daję jego idealne określenie), to czas pracy uskrzydlonej radością i pięknem. „Praca, radość i piękno” – oto zdrowy, potężny trójdźwięk, który jednakowo harmonizuje ze studentami, z ich ulubionym miastem i z ich ulubionym poetą.
Kiedyś, może psychologia wyjaśni nam znaczenie tego trójdźwięku dla osobistego życia człowieka; za nią pójdzie higiena, a potem, da Bóg, ekonomia polityczna rozsunie swe zbyt ciasne ramy i przyzna imię i znaczenie sił ekonomicznych tym „imponderabilia”, które, według jej formuły, nie powinny mieć wpływu na losy narodów, a mimo to, przeklęte, wywierają go na każdym kroku. Na razie trzeba się ograniczyć do przypuszczeń.
Przypuszczam więc, że Heidelberg, dzięki wszystkim warunkom, o których była mowa wyżej i które mogły się wydać małoznaczące „poważnemu” czytelnikowi, musi być uznany za jednego z największych dobroczyńców Niemiec – mówię Niemiec – gdyż, niestety, tylko o nich może być tu mowa. Sądzę, że student, uczący się w Heidelbergu, może łatwiej, niż każdy inny zabezpieczyć się od zgubnych wpływów dalszego życia, poświęconego tylko „pracy” – od nędznego zadowolenia z siebie, od zawistnej hipochondrii, od skłonności do negacji i narzekania. Nie na próżno w ciągu miesięcy między pracą wchłaniał on wszystkimi porami radość i piękno; gdy przyjdzie chwila krytyczna – stanie mu przed oczyma obraz góry Zamkowej, powieje wonny wietrzyk z Wilczego źródła, znudzi się wesoła melodia pieśni heidelberskiej – i serce jego, zamiast jęku, wyda ów potężny, uroczysty trójdźwięk, wzywający do dzielności i czynu.
Tego właśnie uczy nas Heidelberg.
TADEUSZ ZIELIŃSKI
„Tygodnik Ilustrowany” 1928 nr 16, 21 IV 1928