Rzeźbiarz poznaje świat dotykając chropawej materii, z której lepi, jego prace powstają z wyobraźni i siły mięśni, z zapachu ziemi i potu, ze zmagania się z kamieniem. Po dniu pracy jego ciało przypomina dzieło sztuki – oblepione grudkami gliny wygląda jak łącznik między rzeczywistym a wyobrażonym. Rzeźba powstaje w niepewności i niepokoju – ofiarowany trud staje się nieocenionym darem dla świata, bywa, że nie od razu przyjętym, zauważonym.
Paryska pracownia Michała Milbergera złożona z kilku pomieszczeń była jego pierwszym i najważniejszym domem, skąd w istocie nigdy się nie wyprowadził. Dwadzieścia pięć lat mija od tamtej grudniowej nocy, gdy artysta nagle odszedł na zawsze. Był utalentowanym rzeźbiarzem i życzliwym człowiekiem – Żydem z urodzenia, Polakiem z wyboru, obywatelem Francji, zafascynowanym kulturą dawnej Rosji. Urodził się w Warszawie 31 grudnia w 1922 roku, tam rozpoczął studia, które kontynuował w Moskwie (znana jest jego rzeźba przedstawiająca spotkanie Mickiewicza z Puszkinem). Dzieło, jakie zostawił, to galeria postaci działających publicznie: prezydentów i premierów Izraela, polityków Francji, filozofów, pisarzy, artystów, a każdemu z osobna starał się nadać rys indywidualny, osobne spojrzenie.
Pokaźna część jego dorobku to statuetki wykonane z czerwonej glinki, miniaturowe postaci ludzi i zwierząt, surowo ulepione. Był wnikliwym obserwatorem rzeczywistości, wrażliwym na nędzę człowieka, jego wzloty i upadki, współodczuwającym, doskonałym gawędziarzem i rozmówcą – tak wspominają go przyjaciele z domu pallotynów przy rue Surcouf, gdzie bywał częstym gościem.
Milberger zmarł w Ivry-sur-Seine 18 grudnia 1997 roku. Pozostawione w pracowni rzeźby nie trafiły do muzeum, nie wiadomo, co się dziś z nimi dzieje. Michał Milberger znał wielu podobnych sobie twórców i umiał zobaczyć w spotkanym człowieku jego pasje, zainteresowania, temperament. Inspirowały go postaci poszukujące, niepokorne. Był ciekawy losu tych, którzy przyjeżdżali z Polski do Paryża po raz pierwszy, z uwagą wsłuchiwał się w ich wrażenia, wchłaniał aurę obecności kogoś, kto przybywa z kraju jego młodości, pytał o rodzinne korzenie, poglądy, porównywał na bieżąco swoje wyobrażenia z tym, co zastaje.
Przekładam kartki albumu Michel Milberger – Sculptures (Paris, Les éditions polyglottes, 1991), na sąsiadujących stronach przeglądają się w sobie twarze Friedricha Dürrenmatta i Czesława Miłosza, jakby wciąż żywe. Za nimi, na następnej stronie, w kolejnej odsłonie, samotny biedak przysiada na kamieniu i w pokornym pochyleniu głowy zamyśla się nad niesprawiedliwością świata.
Jak zauważył Marek Wittbrot, praca rzeźbiarza wymaga dogłębnej znajomości praw natury: „Rzeźbiarz nie tworzy z niczego, nie powołuje do istnienia, choć – jeśli chce być wiarygodny – musi tchnąć w bryłę życie. […] Jest jak chirurg, rękodzielnik, konstruktor, psycholog i mistyk w jednej osobie”. Milberger żył i tworzył z pasją, urodził się do rzeźbienia, do lepienia w glinie, a pracą rzeźbiarza wyrażał zaciekawienie drugim człowiekiem, ujawniał kontrasty życia, to, co wysokie i co niskie, ukazywał kształty ludzkiego losu zdanego na łaskę przypadku i okoliczności. Nasze dawne spotkanie przypomniałam w wierszu:
W jesiennej mgle labirynt paryskich ulic.
Cień zbliża się do bramy w głębi rue Borromée –
powłócząc nogami, sunie ciemnym korytarzem
prosto w świetlisty okrąg podwórza. Świt
ogarnia go nagle ze wszystkich stron gwiazdą
sześcioramienną, ożywają gipsowe głowy proroków
i poetów, figury kobiet połyskują jak skrzydła aniołów.
Przesypuje się w klepsydrze suszony na czarną godzinę
chleb. Drewniane stołki łaszą się do stóp.
Rzeźbiarz polski, Żyd-tułacz, artysta Michał Milberger
zna wielu podobnych sobie – człowiek ciekawy duszy
drugiego człowieka, każdemu z nas ma coś do opowiedzenia
o tym, co widział, ręką kreśli w powietrzu kształty minionych
osób i rzeczy, jakby chciał oszlifować powierzchnię bryły,
dokleić garść szarej gliny, odwrócić ku jasności
ostateczne pytanie.
Pożegnalna wieczerza dla gości z Polski – dzieli się winem
z przyjaciółmi, wokół pastelowe ściany, obrazy, książki na półkach.
Biała sala w domu pallotynów przy rue Surcouf ma twarz
Apokalipsy. Przed chwilą był tu Jan Lebenstein.
Noc patrzy na nas chłodno spod przymkniętych powiek.
Na redakcyjnym stole księdza Marka pozostały już tylko
kamyki – niesiemy na cmentarz tę mistyczną rzeźbę.
Drzwi pracowni zatrzaśnięte. Zbiorowa mogiła
kombatantów stała się nagłym przeznaczeniem –
nieprzewidzianym pomnikiem, miejscem opowieści.
(Pożegnalna wieczerza)
TERESA TOMSIA