Mieszkaliśmy na końcu ulicy Łobzowskiej, z widokiem na neogotycki kościół, międzywojenną willę i drewniany, podłużny, parterowy budynek, który nazywano domkiem Lenina. Pomimo poszukiwań nie udało się sprawdzić, czy, podczas pobytu w Krakowie, Włodzimierz Iljicz zawitał w to miejsce ani czy w nim mieszkał. Trwała tam aktywność urzędnicza, przez szyby widać było ludzkie sylwetki. W jakimś momencie domek przestał istnieć, został rozebrany szybko, wytarty z powierzchni, na jego miejscu pojawił się okazały blok. Można więc powiedzieć, iż domek zabrał swoją historię do grobu.
Z tej dzielnicy do Minticzowej było daleko, aż na ulicę Grodzką, to już zakrawało na prawdziwą podróż. Należało się wcześniej przygotować i namówić mamę, żeby stanęła na czele wyprawy. Sukces łowów od niej przecież zależał.
Kamienica znajdowała się w dalszej części długiej ulicy, bliżej Wawelu, chyba po lewej stronie. Wchodzi się przez długą, wąską sień na podwórko okolone drewnianymi balkonikami. Tylne schody skrzypią, po ich ostrożnym pokonaniu jesteśmy na miejscu. A to miejsce szczególne. Na stołach leżą stosy sukienek, bluzek, płaszczyków, trochę powykrzywianych bucików, tajemnicze pudełka, jakieś opakowania z napisem UNRA, ilustrowane kolorowe gazety w języku obcym, ale z fotografiami pań ufryzowanych w loki. Minticzowa, kobieta okazała, przygląda się w milczeniu naszej wyprawie. Nic nie mówi, nic nie zaleca. Nie możemy się zdecydować. Opuszczamy balkon, pokonujemy skrzypiące schody. Wracamy pokonane, ale pełne nadziei. Statek zza oceanu na pewno już się zbliża.
Następuje zmiana. W małym parterowym domu przy ulicy Łobzowskiej mieszka i szyje Reisingerowa. Na podwórku pojemniki na śmieci, wilgoć, nicość. Pokój jest ciemny i zagracony, Reisingerowa to blada, ponura kobieta w luźnym kitlu, na głowie ciasno spięta na karku chusteczka. Nigdy nie udało mi się zobaczyć jej włosów. W kącie pokoju dziewczynka, podobno przywiązana za nogę do stołu.
Na stole jakieś skrawki materiałów, żadnych wzorów i żurnali, Reisingerowa pyta: no to co szyjemy, i szyje właśnie to, co trzeba, wypada pięknie, schludnie, modnie. Wracamy do domu, przeciskając się obok muru. To jego ostatnie chwile. Niedługo padnie.
Na razie oddziela klasztorne ogrody od ulicy, jest szczelny, chodnik wąski, idziemy pojedynczo, zastanawiając się, jak ten świat wygląda po drugiej stronie muru. Tego się nie dowiemy, stary mur zostaje zburzony, ogrody zawłaszczone, zaś następny, mniejszy mur cofnięty w głąb. Idziemy teraz po chodniku parami, a tajemnice sióstr karmelitanek pozostają ich własnością.
W domu nowa osoba. Pani, którą nazywamy Panią Krawcową, przychodzi na cały dzień, żeby nas obszyć. Ojciec zostaje czasowo wyeksmitowany z gabinetu, zaś poniekąd w jego miejsce wstawiona maszyna do szycia marki Singer. Pani Krawcowa szyje wszystko, aż do skutku. Wychodzą z tego dziewczynki w takich samych sukienkach.
Przemierzam ten sam szlak idąc do szkoły. Szkoła jest jeszcze prywatna, należy do panien Kaplińskich. Podwórko opada w dół.
Klasy są wąskie, ławki drewniane z pulpitami i z miejscem na kałamarz i piórnik. Na ławkach pracowicie wyryte napisy; kocham Lola, kocham Henka. Dziewczyny jakoś się nie kochają. Siedzę w jednej ławce z rudowłosym chłopakiem. Po latach okaże się Jackiem G., specjalistą od cienkiej kreski, wybitnym grafikiem. Po mojej lewej stronie rezolutna dziewczynka w dużych okularach, Hanka M. Będzie zoologiem, profesorem, badaczką zachowań ptaków. Ale szkoła trwa zbyt krótko, za mało czasu na przyjaźń. Przenoszą nas w różne rejony, panny Kaplińskie znikają.
Polityka wkracza w nasze życie, lecz my o tym nie wiemy. Polityczny jest mur klasztorny i mała szkoła, której nam brakuje. Wszędzie jest dalej, ale pilnie spieszymy do nowych szkół. Gdzieś znika pani, która uczyła religii. Kiedy była, z klasy wychodziła ku naszemu zdumieniu Ala, świadek Jehowy.
Dzielnicę opuszczamy niechętnie, z konieczności. Ulica Łobzowska dalej nas kusi swoimi budowlami, nie wiadomo jeszcze dokładnie, czy będzie się wznosić czy też zostanie pobawiona reliktów przeszłości. Wciąż jej bieg wyznaczają kościoły.
Zmartwywstańców, Karmelitanek, Świętego Szczepana. Karmelitanki są najbliżej nas, ojciec, wsparty o parapet, często się im z okna przygląda. Z drugiego okna obserwuje kościół babcia. Robi to bardziej fachowo – na parapecie leży poduszka. Projekt Karola Stryjeńskiego jest neogotycki, czerwona cegła wyraźnie rysuje się w przestrzeni, wnętrze jest małe, zimne, ascetyczne. Najbardziej fascynująca wydaje się krata, która oddziela klauzulę od ołtarza. Gdy trwa msza, po za kratą słychać cichy szmer modlitwy sióstr, które nigdy nie wychodzą. Jest ich kilkanaście. W uniesieniu, gdy wracam ze szkoły, zachodzę do kościoła. Czasem sprzątam, za pomocą szmaty i wody, kamienne wnętrze. Mam pozwolenie sióstr, które widzą we mnie kandydatkę na przyszłą świętą, albo chociażby zakonnicę.
Ulica Łobzowska dalej się rozwija, przekraczamy Aleje i dochodzimy do jej końca. Rozmawia się w domu o kościele Świętego Szczepana i rodzice się cieszą, że Franek dostał zamówienie i maluje wnętrze kościoła. Franciszek Walczowski odwiedza nas i opowiada o swojej polichromii. Dzieło zostaje szczęśliwie ukończone, przygląda się nam podczas majowych nabożeństw. Religijny duch unosi się nad Łobzowską.
Walczowski, dziś zapomniany, był malarzem i antropozofem. Napisał książkę O Duszy Narodu Polskiego i jej słowiańskich korzeniach. Pochodził ze Żbika, to niedaleko Krzeszowic. Tam się jeździło na pieczenie ziemniaków w starym stylu. Trzeba było wykopać pojemny dołek w ziemi, do niego wkładało się ceramiczny garnek z ziemniakami i słoniną. Obrzęd pieczenia trwał dosyć długo. Efekt okazywał się znakomity. Dmuchając na ziemniaki nie miałam pojęcia, że znajduję się w antropozoficznej atmosferze.
Zachowane akwarele Franciszka Walczowskiego przedstawiają zwiewne postacie, kwiaty, gałązki drzew, słoneczne pejzaże. Więc ta polska dusza była zapewne pogodna, tak ją malował.
Artysta był wysokim, zwalistym mężczyzną, pracownię miał niedaleko przy Batorego. Czasem wpadał nas odwiedzić.
Poza skwerkiem i kościołem oczekuje na swój los inny świat. Małe drewniane domki ulicy Świętego Kazimierza znikają stopniowo, nieubłaganie. Rzeczka Młynówka zostaje zalana betonem, nie ma ogrodów, które się obok niej rozpościerały. Nie chodzimy tam już po kwiaty. Duch cywilizacji przybiera realne kształty i szybko się z nim oswajamy.
Ulica Łobzowska, pomyślana jako inteligencki azyl, musi wyrzec się tej roli. Mało kto ją zwiedza. Wiele jest takich projektów pomyślanych i zaniechanych. W pustych jeszcze miejscach mnożą się biograficzne skwerki, oznakowane nazwiskami. Tylko obok dawnej gazowni, naprzeciwko kościoła Zmartwychwstańców, tabliczka oznajmia, że mieszkał tam Adam Asnyk. Modernizm przypomina o sobie, zaś uczennice od Kaplińskich wpisują sobie do pamiętniczków: „Chcesz być czemś w życiu to się ucz – byś nie zginęła w tłumie… / Nauka to potęgi klucz – w tym rzecz kto więcej umie”.
Jesteśmy przekonane, że to poeta z naszej ulicy napisał ten wiersz. Nie wiemy jeszcze nic o tym, że Asnyk uchodził w swoich czasach za odważnego zapisywacza tajnych związków miłosnych – to on jest autorem Między nami nic nie było.
Do nauki zachęcał nas zaś Ignacy Baliński, ojciec Stanisława. Bardzo się staraliśmy, żeby poeta był zadowolony.
MARTA WYKA