Dla Aleksandra Fiuta
Pierwsza emigracyjna książka poetycka Czesława Miłosza, opublikowany w roku 1953 tom Światło dzienne był na poły tylko zasklepioną raną po ucieczce z Polski oraz jej konsekwencjach: trwodze, rozpaczy. Śladem szczerego przekonania, że oderwanie od narodowej i językowej wspólnoty, a przy tym przeciwstawienie się prawidłom Historii, mającym gwarantować zwycięstwo komunizmu – jest dla poety artystycznym samobójstwem, gestem, za który płaci się zdławieniem języka, niemotą. A przecież tamten zbiór zawierał także wspaniały „wiersz rekonwalescencji”, zapowiadający nieustawanie w życiowej i pisarskiej wędrówce, proroczy utwór Mittelbergheim z jesieni roku 1951. Błysk nadziei.
Jesienią roku 1955 sytuacja Miłosza jest już inna. Nie mieszka – kłócąc się z nimi zaciekle – z grupką twórców „Kultury” w Maisons-Laffitte, ale wraz z żoną Janiną i dwoma synami, którzy przyjechali do Francji ze Stanów Zjednoczonych. Dzięki pomocy przyjaciół może wynajmować dom w podparyskim miasteczku Brie-Comte-Robert, skąd wkrótce Miłoszowie przeniosą się do wygodniej położonego Montgeron. Stalinizm w Polsce minął swe apogeum, słychać pierwsze trzaski pękającego lodu, zapowiadające słynną „odwilż”, a emigrant może mieć przynajmniej poczucie, że czasu nie zmarnował. Jeśli na półce gromadził własne książki, obok Światła stoją tam już Zniewolony umysł, dwie powieści – Zdobycie władzy i Dolina Issy, tom przekładów ze szwajcarskiej filozofki, a przez pewien czas także towarzyszki życia poety – Jeanne Hersch. Za pierwszą z powieści, we francuskim przekładzie noszącą tytuł La prise du pouvoir, Miłosz otrzymał międzynarodową nagrodę, a dzięki karierze, jaką zrobił Zniewolony umysł, dzięki licznym wystąpieniom i artykułom stał się pisarzem szanowanym na Zachodzie, przynajmniej w kręgach tak zwanej niekomunistycznej lewicy. Z opóźnieniem i tylko w pewnym stopniu, ale zaakceptowała go również polska emigracja. A wreszcie: ma poeta dość twórczych sił, by podjąć tak obszerne i ambitne zamierzenie, jakim jest Traktat poetycki, powstający na przełomie 1955 i 1956 roku, a jako osobna książka trafiający do drukarni w roku 1957. By stworzyć dzieło polifoniczne, niezwykle błyskotliwe, chwilami wręcz olśniewające; zarazem kondensujące dziesiątki filozoficznych, politycznych, estetycznych, historycznych czy biograficznych wątków – i emanujące lekkością. Dzieło, o którym jeden z pierwszych czytelników, Aleksander Wat powiedział, że „to szczyt, na jakim nasza poezja nie była od stu lat”.
Z pewnością Miłosz nie myśli już o dobrowolnym zakończeniu życia, co było pokusą prześladującą go bezpośrednio po wybraniu emigracji. Nie znaczy to jednak, że czuje się dogłębnie pogodzony z losem i sobą. Przecież w tym samym 1957 roku, gdy ukazywał się Traktat – w Paryżu spotka go Tadeusz Różewicz, zapamięta załzawione oczy Miłosza, ciągłą niepewność pisarza, czy postąpił dobrze. Czy nie zdradził. Czy nie były słuszne oskarżenia, jakimi go obrzucono. Sam autor Ocalenia wspominał, że po zachłyśnięciu się, a raczej zatruciu ideologią, po dramatycznej walce z nią – nadal trudno mu było „powrócić do myśli kontemplacyjnej”. Stąd szukanie ratunku w Dolinie Issy, a więc sięgnięcie do dzieciństwa, by to z niego, z anteuszowego przylgnięcia pamięcią i pisarską wyobraźnią do najbardziej bliskiej mu ziemi, zaczerpnąć sił. Stąd także Traktat poetycki, na pewien sposób zapowiadający z kolei Rodzinną Europę. Intelektualna autobiografia z roku 1959 będzie próbą wytłumaczenia Zachodowi, kim jest mieszkaniec rubieży kontynentu, co go ukształtowało, próbą dokonaną zresztą w wigilię wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Traktat natomiast rekonstruuje artystyczny rodowód pisarza, chce wskazać, jakie winno być zadanie poezji w powojennej, tak innej od przeszłości epoce, co ja sam, jego autor – chcę osiągnąć, jakie moralne zobowiązania na mnie ciążą. Jak się wpisuję w literacki łańcuch pokoleń, którego ogniwa znaczone są sporami i niechęcią, ale także podziwem, wdzięcznością, solidarnością. A już niewątpliwie: poczuciem podejmowania – wciąż na nowo – tego samego trudu. Bo przecież: „Ktokolwiek białą ręką w tym stuleciu / Prowadzi rządki liter na papierze, / Słyszy stukania, głosy biednych duchów / Zamkniętych w stole, w ścianie, w wazie kwiatów. / Dać znać próbują, że ich właśnie ręka / Z materii przedmiot każdy wydobyła. / Godziny męki, nudy, beznadziei / W nim zamieszkały i zniknąć nie mogą”.
Miriam Chiaromonte, Czesław Miłosz, Mary McCarthy, Mediolan 1955.
*
Po raz kolejny, po Traktacie moralnym i Toaście wybiera Miłosz formę ostentacyjnie daleką od głównego nurtu polskiej poezji XX wieku. Zmierzała ona przecież do postaci skondensowanego liryku, do oszczędności słów, poetyki „ściśniętego gardła”, tymczasem autor Ocalenia – po części inspirowany poezją anglosaską, Eliotem czy nieporównanie mniej znanym Karlem Shapiro, autorem poematu Essay on Rime z roku 1945 – sięga daleko wstecz. Do poezji opisowej, właściwie do stulecia XVIII i klasycyzmu, poprzedzającego romantyczną rewolucję. Nie zamierzam w tej chwili analizować poetyki Miłosza, co jest istotne, to fakt, że w jego wyborze łączą się różnorodne, z pozoru odległe od siebie obszary. Jak już sam wyjaśniał po publikacji Ocalenia, w zwróconym do Kazimierza Wyki artykule-manifeście List pół-prywatny o poezji, autor Traktatu walczy z tym, co nazywa „zwężeniem” poezji, zamknięciem jej w „kredowym kole”. Z tradycją wywodzącą się od Stéphane’a Mallarmé, który przekonywał, iż świat istnieje po to, by stać się kiedyś piękną książką. Tradycją szukania nowego języka, eliminacji zeń „brudu” codzienności, uznawania za wiersz jedynie tego, co jest odmienne od prozaicznej zwykłości, za każdym razem wynalazcze. Nie nazywania, lecz pseudonimowania. A zatem także z tradycją międzywojennej krakowskiej awangardy, symbolizowaną w Traktacie przez ironicznie sportretowanego Juliana Przybosia, który zresztą nie pozostanie Miłoszowi dłużny. Oceni wszak, że emigracyjny twórca „zwersyfikował dywagacje historyczno-literackie i tę prozę – tyle tylko że chaotyczną – nazwał, nie wiadomo dlaczego, Traktatem poetyckim”.
Ale klasycyzm oznacza także odrzucenie romantyzmu, co w czasie wojny i bezpośrednio po niej ma wymiar polityczny, jest konsekwencją przekonania, że przyszłość nie należy do spadkobierców Polski sanacyjnej (a zarazem: Polski oficjalnie czczonych wieszczów), że nie wywalczy jej Armia Krajowa, że przyszłość ta została już zagospodarowana przez tych, którzy przyjdą ze Wschodu, zdobędą władzę dzięki sowieckim tankom i zamysłowi Stalina. Oni zaś, przynajmniej oficjalnie, odwoływać się będą do dziedzictwa oświecenia, a klasycyzm ironii oraz masek – lepiej pasować będzie do odnowionego rosyjskiego zaboru, do sytuacji, którą trzeba przetrwać, przynajmniej na razie nie ma bowiem żadnej szansy, by ją zmienić. Przekonanie to wypracował Miłosz w okupowanej Warszawie, podczas rozmów z filozofem Tadeuszem Juliuszem Krońskim, swym demonicznym mistrzem intelektualnym, którego opisze jako „Tygrysa” i któremu ostatecznie się sprzeciwi – dopiero w Rodzinnej Europie. Za straceńcze podjęcie tradycji romantycznej uzna zaś poeta powstanie warszawskie, jeszcze jeden polski zryw prowadzący do hekatomby. Bolesnym podsumowaniem takiej postawy są linie Traktatu o „dwudziestoletnich poetach Warszawy”, którzy „nie chcieli wiedzieć, że Coś w tym stuleciu / Myślom ulega, nie Dawidom z procą”.
Idąc dalej: Miłosz wybiera formułę traktatu, poezję – jeśli tak można ją nazwać – realistyczną, opisującą i komentującą codzienny świat w całej jego złożoności także z przynajmniej dwóch powodów osobistych.
Po pierwsze, u podstaw swego talentu po prostu nie był on poetą mającym na podorędziu zawsze nową metaforę, szczególny, niepowtarzalny sposób nazywania rzeczywistości. Sam kiedyś przyznał, że arcy-wzorcem pozostaje dla niego wiersz Pana Tadeusza, zaś „wszystkie poszukiwania awangardowe są już pewnym zagubieniem się”. Poemat Mickiewicza i wiersze Miłosza czytamy nie dla całkowitej nowości poszczególnych słów czy ich połączeń, uwodzi nas raczej ewokowany obraz, a jednocześnie rytm, inkantacja, jakbyśmy wchodzili do wnętrza modlitewnej pieśni, apelującej do głębinnych, na poły tylko uświadamianych obszarów naszego „ja”. Za sprawą bodaj niemożliwego do zanalizowania mechanizmu, obcujemy z językiem doskonale znanym, a zarazem przemienionym, doznajemy tego właśnie, co postuluje początek Traktatu: „Mowa rodzinna niechaj będzie prosta. / Ażeby każdy, kto usłyszy słowo, / Widział jabłonie, rzekę, zakręt drogi, / Tak jak się widzi w letniej błyskawicy”.
Po drugie, Miłosz podejmował decyzję, odpowiadając samemu sobie na pytanie, jaka poezja może przynieść pomoc mieszkańcom wieku XX – oszalałego i skrwawionego. Już pod koniec międzywojennego dwudziestolecia pisał o konieczności „zejścia na ziemię”, co oznaczało porzucenie azylu estetów, potrzebę wypowiedzenia czegoś więcej niż własna dusza. Horror wojny, Holokaustu, obcęgi ideologii i gołej siły, w które pochwyceni zostali mieszkańcy Europy Środkowej po roku 1945 – taką postawę mogły tylko wzmocnić. W każdym razie: wzmocnić w przypadku poety, który mimo wszystkich pokus nie chciał uciec na bezludną wyspę – czy byłaby nią poezja ezoteryczna, czy farma w Stanach Zjednoczonych, na wybranie której namawiał go amerykański przyjaciel pod koniec lat czterdziestych. Być może tok myśli Miłosza dałoby się oddać i w ten sposób: skoro już jestem poetą, a fakt ten określa dogłębnie całe moje życie, naznaczając je przy tym rysą zimnego egoizmu, niechże efekt tego życia będzie pożyteczny dla możliwie wielu, nie tylko dla garstki „wtajemniczonych”. Tak zatem poezja nie może być urokliwym „obrazem / I niczym więcej”, bo gdy nim się staje, zapomina o niej „suchy, ostry świat”. Musi być myślą i to chirurgicznie precyzyjną, by na nowo to w niej właśnie, a nie w prozie, w publicystyce – toczono „te walki, gdzie stawką jest życie”. Wszak „więcej waży jedna dobra strofa / Niż ciężar wielu pracowitych stronic” – mówi słynna linia, dogłębnie prawdziwa dla nas wszystkich, którym w głowach kołaczą się ułomki wierszy, a ich powtarzanie staje się jeśli nie zaklęciem, to przynajmniej siecią, w którą łowimy nasze odczucia – o wiele skuteczniej, niż moglibyśmy to zrobić własnymi, tak przykro nieporadnymi słowami.
Wśród źródeł siły poezji Miłosza jest też bowiem umiejętność dokonywania fenomenalnych myślowych skrótów, kondensacji takiej, z jaką mamy do czynienia choćby w tym dławiącym gardło dwuwierszu o Rachelach, które „zwilżały usta, warkocz upinając / Szpilką, co leży z popiołem ich córek”. Jedenastu słowach, w których cała historia żydowskiej emancypacji i asymilacji z przełomu XIX i XX stulecia, pamięć Wesela spotykają się z epoką pieców i ludobójstwa. Tą samą umiejętnością wykaże się zresztą Miłosz chwilę później w Rodzinnej Europie, której narracja najdalsza jest od „snucia wspomnień”, pełna natomiast zdań-rac, krótkich i prostych, ale w interpretacji rozbłyskujących olśniewającym wachlarzem sensów.
*
„Tam nasz początek” – mówi Miłosz o formacji Młodej Polski oraz jej kolebce, skromnym, prowincjonalnym, maleńkim Krakowie, nieśmiało wychylającym się za linię dawnych murów obronnych. Wtedy to, na przełomie stuleci, czy raczej u końca wieku XIX, bo przecież stulecie kolejne wybuchnie nie w roku 1901, a gdzieś między rokiem 1914 a 1918 – rodzi się nowoczesność. Świat, którego – mimo wszystkich zmian – nadal jesteśmy mieszkańcami. W każdym razie: byliśmy, gdy Miłosz pisał swój poemat.
W tamtej epoce uderzają go przede wszystkim dwie kwestie. Pierwszą można określić mianem zasadniczego fałszu. Oto bowiem cienka niczym hostia warstewka wyrafinowanej kultury, a pod nią grząskie otchłanie tego, co niewypowiedziane. Galicyjskiej nędzy, która zapewnia tanią siłę roboczą fabrykom Nowego Świata, współczesnych niewolników, a także niewolnice, z wiosek i sztetli między Krakowem i Lwowem trafiające do amerykańskich domów publicznych. Ale również przepaść kwestii, które dotyczą już wszystkich, także uprzywilejowanych, a więc obłożone społecznym tabu sprawy ciała i płci. Zdaje się, jakby nie było żadnego połączenia między wzbijającymi się do lotu słowami Wyspiańskiego lub Fryderyka Nietzsche, a ich cielesnością trawioną przez syfilis, który zresztą po latach, w prozie Tomasza Manna stanie się znakiem cyrografu spisanego między artystą i diabłem. Poezja Młodej Polski nie umie tego wszystkiego wypowiedzieć ponieważ – i to kwestia druga – nie dysponuje odpowiednim językiem. Nie jest w stanie zerwać „jedwabnych pęt”, odrzucić norm, które nakazują, by była „czysta, na przekór smutnym sprawom ziemi”, aż tak czysta, że „nie wolno jej użyć wyrazów: / Telefon, pociąg, bidet, rzyć i pieniądz”. Przypomina się teraz wypowiedziana gdzieś przez poetę uwaga, że utwory powstające w tamtej epoce byłyby nawet ciekawe, gdyby jednak napisać je raz jeszcze – w zrozumiałej polszczyźnie.
Oczywiście sądy Miłosza bywały radykalne i niesprawiedliwe, ale Traktat nie jest dążącym do możliwie największej obiektywności podręcznikiem, lecz manifestem, z definicji polemicznym. Jego autor odrzuca zatem „czystą” poezję, sztukę dla swych wyznawców stającą się namiastką religii, ale zupełnie niepotrzebną tak „handlarzom i ich żonom”, jak „ludziom z górskich wiosek”. Nie znajdując w niej oparcia, chcąc nie chcąc, wkraczamy w XX stulecie. Z polskiej perspektywy jego symbolem są młodzi krakowscy inteligenci, przemienieni w legionistów Piłsudskiego. Z perspektywy szerszej – „Jądro ciemności” Josepha Conrada, a więc odkrycie, że pod ostentacyjnie głoszonymi wartościami humanistycznymi skrywa się ludzka bestia, w każdej chwili gotowa do mordu.
*
Młodość i szybko osiągnięta dojrzałość Czesława Miłosza przypadają na lata 1918-1939 i do tej właśnie epoki wracał on najczęściej, czego koronnym przykładem jest osobna książka o tytule Wyprawa w Dwudziestolecie. Podobną wyprawą jest druga część Traktatu, który, jeśli nawet chce mówić przede wszystkim o poezji, nie może uniknąć złożonej materii spraw społecznych i losów jednostek. Tu zatem pada kolejne słynne zdanie: „jest ONR-u spadkobiercą Partia”, które diagnozuje endeckie cechy, prawicowość i nacjonalizm, jak uważał Miłosz: przyrodzone Polakom niezależnie od systemu politycznego. Tu również poeta ukazuje tragiczną, wymykającą się jednoznacznej ocenie postać Józefa Piłsudskiego, który wywalczył i uratował niepodległą Polskę, ale zarazem „na sobie nosił delię krzywd i win”.
Nie mniej złożone są życiorysy poetów. Choćby Lucjana Szenwalda, komunisty, w przyszłości oficera Dywizji Kościuszkowskiej i autora Pożegnania Syberii, utworu skłamanego, pisanego, gdy „w obozach dalekiej północy / W szkło zastygały trupy stu narodów”, a mimo to będącego w ocenie Miłosza – może przesadnej – jednym „z piękniejszych, tak jest, polskich wierszy”. Albo Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, i dziś jeszcze lubianego, w każdym razie wtedy, gdy Grzegorz Turnau śpiewa o „liryce, tkliwej dynamice”, a przecież mającego w swoim dorobku zarówno antysemicki, nieledwie faszystowski wiersz Polska wybuchła w roku 1937, jak już powojenny, pisany pod dyktando komunistycznej władzy, potępiający nie kogo innego, jak Miłosza-emigranta – Poemat dla zdrajcy.
Autora Traktatu najwyraźniej fascynują przemiany biografii, obroty na scenie życia, które ukazuje nie jak Proust – na tysiącach stron, ale w parudziesięciu słowach. Przykładem jego maestrii są wielobarwne portrety Skamandrytów, w których na przestrzeni ośmiu linijek udaje mu się pochwycić esencję losu Iwaszkiewicza czy rozpięcie egzystencji Kazimierza Wierzyńskiego: od naiwnie ekstatycznej radości tomu Wiosna i wino – po amerykańską gorycz wygnańca. To właśnie Skamandryci są głównymi bohaterami opowieści o losach polskiej poezji w tej epoce. Łączą w sobie bowiem niezwykły talent, dar łatwości tworzenia, zdobytą w Dwudziestoleciu prawdziwą popularność – z tym, co Miłosz nazywa „skazą harmonii”. A więc konwencją wiersza rymowanego, dopracowanego i domkniętego, imponującego jako forma, ale fałszującego czy trywializującego obraz rzeczywistości. A przynajmniej: nie będącego w stanie wypowiedzieć grozy, czy choćby zdumienia samą dziwnością istnienia ludzkiej zbiorowości – które wedle Miłosza prześladowało Juliana Tuwima. Z kolei poszukiwania Awangardy są w jego oczach nowym wcieleniem eskapistycznych postaw Młodej Polski, tak więc młode, debiutujące w latach trzydziestych pokolenie poetów, pokolenie samego Miłosza, musi szukać jeszcze innej, własnej drogi.
Ma to być droga trudna, gdyż wszystko co łatwe – jak skamandrycka efektowność – nie pochwytuje prawdy. Trzeba więc odrzucić konwencjonalne piękno, „przemawiać brzydko i chropawo”. Dokładnie tak, jak postąpił Miłosz w roku 1943, gdy odrzucił urokliwą, a zarazem dwuznaczną urodę Campo di Fiori, przełożył nad nią głuchą prawdę wiersza Biedny chrześcijanin patrzy na getto.
*
Im dalej w Traktat, tym trudniej, a w każdym razie nie sposób nie zauważyć, że niektóre jego partie wiążą się ściśle z intelektualną tonacją lat czterdziestych i pięćdziesiątych oraz z osobowością samego Miłosza. Podnoszą kwestie od większości z nas, współczesnych – odległe, a może i nie w pełni przez nas rozumiane.
Choć nawet dzisiaj może on przynieść wybuch prawicowego gniewu, łatwo jest opisać konflikt, jaki podczas okupacji trwał między Miłoszem a poetami takimi jak Tadeusz Gajcy czy Andrzej Trzebiński, młodszymi odeń o pokolenie. Oni podziwiają talent autora Trzech zim, ale nie są w stanie zaakceptować postawy intelektualisty, który uważa, że zadaniem człowieka pióra nie jest zbrojny opór, a rozpoznanie „przyczyn całkowitego triumfu zła”, co chciał poeta osiągnąć, tworząc tak zwane „eseje wojenne” oraz wymieniając listy z Jerzym Andrzejewskim, opublikowane później w książce Legendy nowoczesności. On z kolei dostrzega i odrzuca ich nacjonalizm, zrozumiały u przegranych, ale mimo to groźny, a przede wszystkim potępia samobójczą walkę, tych młodych ludzi wręcz – jak uważa – pożądanie męczeńskiej śmierci, poddanie się romantycznym rojeniom o ojczyźnie, która odrodzi się z ofiary krwi. No i wreszcie przeszkadza mu ich język, zbyt metaforyczny, sprawiający, iż rzeczywistość jakby traci substancję, przeistacza się w świetlisto-szklany majak. Droga Miłosza i droga tej polskiej poezji, jaką on akceptuje – jest inna. Jest nią poszukiwanie języka, który pozwala mówić wtedy jeszcze nie „po Auschwitz”, ale raczej „wobec Auschwitz”, języka, który rodzi się we wspomnianym przed chwilą Biednym chrześcijaninie, a nieco później – w wierszach Tadeusza Różewicza. I jest nią również zobowiązanie do całkowicie jasnej świadomości, odrzucenie wszelkich złudzeń, myślenia życzeniowego, utworów pisanych „ku pokrzepieniu serc”.
O wiele trudniej jest dziś zrozumieć to, co w Zniewolonym umyśle Miłosz nazwał „ukąszeniem heglowskim”, a co stanowi jeden z głównych wątków Traktatu. A zatem: czy istnieją nie dające się uchylić prawa pisanej wielką literą Historii, czy włada nią Zeitgeist, Duch Dziejów – reprezentujący historyczny determinizm, podobny Darwinowskiemu determinizmowi w naturze, gdzie piękno czy miłość istnieją jedynie po to, by przedłużyć istnienie gatunku? Jeśli tak jest, a Miłosz – kąsany może nie tyle przez Hegla, co przez Krońskiego – dobrych parę lat zdawał się przyjmować to przekonanie, to stalinowski komunizm musi ogarnąć przynajmniej całą Europę, zapanować w niej na wiek czy na tysiąclecie.
W tym to paśmie refleksji pojawiają się rozważania o opozycji „bycia” i „stawania się”, z których ta pierwsza formuła oznacza między innymi wiarę w powrót przedwojennego porządku, restytucję liberalnej demokracji, druga zaś – wyśmianie pierwszej, ukorzenie się przed triumfalnym pochodem tak Armii Czerwonej, jak marksizmu. Uznanie, że siła Ducha Dziejów jest nieprzemożona, albowiem „kto go nie uzna, dotknięty pałeczką, / Bełkotać zacznie i utraci rozum”, w roli śmiesznego, archaicznego rekwizytu wyląduje na tak zwanym śmietniku historii. Ale z drugiej strony ten, „kto mu się skłoni” – „będzie tylko sługą. / Gardzić nim będzie jego nowy pan”.
I w takiej to tragicznej sytuacji widzi Miłosz samego siebie u kresu wojny, bo Traktat przemyca także okruchy jego biografii. Choćby tę chwilę po klęsce powstania, gdy uciekinier z pokonanej Warszawy kopie kartofle na odwiecznej mazowieckiej równinie, a „skręcając tytoń” i śliniąc bibułkę, dając zapałce schronienie w „małym domku dłoni” – dziwi się: „czemu nie hubka? Czemu nie krzesiwo?”. Z tego miejsca dotrze wkrótce do majątku w Goszycach, stamtąd zaś do już pełnego czerwonoarmistów Krakowa, a rok później – do Stanów Zjednoczonych. Zarazem zaś: do ostatniej części Traktatu.
*
Tak w bezpośrednim, tuż powojennym doświadczeniu Miłosza, które poznać możemy dzięki ówczesnym listom pisarza, jak w tworzonych z perspektywy dziesięciu lat strofach poematu: Ameryka jest krajem nieledwie pozbawionym rozumianej na sposób europejski kultury, czy też: pielęgnującym ową kulturę jedynie w bardzo wąskich, uniwersytecko-intelektualnych kręgach. Krajem prawie bez historii, a więc odwrotnością kontynentu rozciągającego się między Atlantykiem a Uralem. I znów: nie ma właściwie znaczenia, w jakim stopniu ocena ta – bliska zresztą wielu Europejczykom – była prawdziwa, istotne jest, że w taki sposób Miłosz rzeczywiście postrzegał kraj, w którym z początkiem roku 1946 znalazł się jako dyplomata „czerwonej” Polski. To postrzeganie zaś zagradzało mu drogą najprostszą – czyli emigrację, znalezienie schronienia na wspominanej już farmie, czy raczej na uniwersyteckim kampusie, co ostatecznie przecież pisarz uczyni, ale dopiero w roku 1960.
Miłosz jako polski poeta, pytający siebie, co ma uczynić wobec narzuconego jego ojczyźnie zniewolenia – czuje się obco w prawie niedotkniętym wojną i brutalnie kapitalistycznym organizmie Stanów Zjednoczonych. Miłosz jako po prostu myślący człowiek, uświadamia sobie do końca wyobcowanie ze świata natury, tak mu od dzieciństwa bliskiej. Przecież jego najwcześniejsze lata to ekstatyczne chłonięcie barwności łąk i lasów nad Niewiażą, to pasje przyrodnika, lektury takie jako Gucio zaczarowany. Teraz jednak, zachwycając się bogactwem amerykańskiej przyrody, dawny „naturalista” rozumie, że choć na jednym planie jest cząstką świata bobrów i leszczyn, to na innym – kimś radykalnie od niego oddzielonym. Ma bowiem świadomość własnej śmiertelności, wyraża myśli z pomocą języka, dany mu jest nie kolisty czas pór roku i następujących po sobie pokoleń, ale jednostkowy, niepowtarzalny odcinek, krótka prosta wiodąca od narodzin do kresu. Jedynym zaś możliwym protestem przeciw przemijaniu jest wyrażenie swojej pojedynczości poprzez szeroko rozumianą twórczość, nie tylko artystyczną. Poprzez tworzenie, budowanie sensu, jak powiedziałby Bruno Schulz: „zhumanizowanie niedoludzkich obszarów”. Towarzyszy mu zatem „pluśnięcie bobra w noc amerykańską”, ale także „pamięć większa niż jest moje życie”, świadomość, że wbrew temu, co głoszą utopie „powrotu do natury” – w tej „naturze, jak neon gorącej” można być gościem, nie sposób jednak „założyć domu”.
A jednak lata spędzone w Ameryce, przynajmniej tak je przedstawia Traktat poetycki, dają poecie pewnego rodzaju rozwiązanie i wyzwolenie. Przyjęcie, że historii nie buduje determinizm wielkich praw, że składa się ona z nieskończonej ilości pojedynczych losów, które niesiemy w sobie jak te „zmarszczki dłoni leżącej na dzbanie” sprzed stuleci. Zaś pamięć i historyczność prowadzą do „czułości” uchylającej czas, czułości, którą pisarz powinien wyrazić w „dykcji nowej”, spożytkować „na ratunek ludzi”.
Trudno tu nie pomyśleć, że Miłosz odrzucał dziedzictwo romantyzmu, a jednocześnie przynajmniej w jednym był romantycznym wyobrażeniom wierny. A mianowicie w tym marzeniu, które zresztą sprawiało, iż na zawsze pozostał człowiekiem lewicy, marzeniu o przemienieniu człowieka. Ze „zjadacza chleba” uczynienia jeśli nie – jak pisał Słowacki – „anioła”, to istoty osiągającej wyższą formułę człowieczeństwa. Stąd właściwie wstręt wobec barbarzyństwa prowincjonalnej Ameryki, stąd także odczucie, iż – co mówi już zgoła nieamerykański wiersz W Mediolanie – „zwiedzanie fabryki jest jak zwiedzanie więzienia”, bowiem mechaniczna, powtarzalna praca niszczy ludzką osobowość. Stąd jeszcze dekady później z mocą wypowiadana tęsknota za utopijnym „Miastem Słońca”. W samym Traktacie przebłyskuje zaś wizja człowieka nie będącego trybikiem w machinie produkcji i konsumpcji, człowieka, który rodzi się – „nagi i śmiertelny, / Gotów do prawdy, do mowy i skrzydeł”.
Skoro zadaniem artysty jest pomoc w narodzinach takiego człowieka, a także bycie z własnym społeczeństwem w czas politycznej katastrofy, nie może się on oddać kontemplacji natury czy tylko filozoficznej lub teologicznej refleksji – nawet jeśli uważa, iż tak naprawdę jest to przyrodzona mu domena istnienia. Zgoła przeciwnie, musi „co dzień poruszać słowami” „pył zdarzeń i nazwisk”, wraz z jej wszystkimi kosztami przyjąć postawę zaangażowaną, a odrzucić „czystość”. Używając obrazowego porównania, przyjąć rolę nie Kasjana, a Mikołaja z rosyjskiej legendy, którą Miłoszowi na pewno opowiadał Józef Czapski. Z legendy o dwóch świętych, którzy „dążyli do nieba w białych szatach wzdłuż zabłoconej drogi, aż spotkali chłopa, co wraz z wołem ugrzązł w tym błocie i błagał o ratunek. Kasjan minął chłopa, a Mikołaj nie wytrzymał, poszedł wyciągać wóz i potężnie się ubabrał. Tak doszli obaj do nieba. Święty Piotr wypuścił obu na sąd Boży, a Bóg oświadczył Kasjanowi: masz niepokalane szaty i będziesz miał święto raz do roku, ale tylko co cztery lata, bo w rok przestępny, 29 lutego, a ty, Mikołaju, zapomniałeś o swoich szatach, ratowałeś bliźniego, dlatego twoje święto będzie obchodzone cztery razy do roku”[1].
Ten wybór oznacza pozbawiony złudzeń powrót do Europy, wędrówkę statkiem przez anty-ludzki ocean z finału poematu. Zapewne dla Miłosza w roku 1950 miały znaczenie także względy inne, potrzeba uczestnictwa w grze, strach przed zapomnieniem, na które wydawali się skazani emigranci. A przecież ostatecznie, jakby zmuszony do tego przez wyższą siłę, wyrwie się pisarz z politycznej dwuznaczności, wejdzie na drogę – jak sądził – straceńczą, drogę – to jego porównanie – głupiego, najmłodszego brata z wielu baśni. I właśnie na tej ciernistej drodze uratuje swoją poezję. Ów „czarodziejski pierścień”, o którym czytamy w Traktacie, dający artyście utajoną wolność, pozwalający „na zaczynanie życia w każdej sekundzie na nowo”.
*
Lepszy człowiek nie narodził się, może wręcz jesteśmy dziś bardziej poddani trywialności niż byli czytelnicy Czesława Miłosza w roku 1957. Chyba nawet poeci nie marzą już o zasadniczej przemianie ludzkiej natury, triumfuje człowiek „doczesny” i „zmysłowy”, tak niegdyś obcy Miłoszowi, kompulsywnie pragnący radości użycia, doskonałości ciała, a nie zbawienia duszy. Zdążył to zresztą zobaczyć poeta, dlatego pod koniec życia pisał Traktat teologiczny, próbował reagować na fakt, że z horyzontu jego współczesnych zdaje się całkowicie znikać tęsknota religijna. Przynajmniej w tej postaci, jaką znaliśmy przez ostatnie stulecia.
Jeśli jednak późny utwór, ostatni z Traktatów względnie łatwo jest streścić, zamienić na zbiór zdań dyskursywnych, żadną miarą nie można tak postąpić z Traktatem poetyckim. Przynajmniej jeśli nie chcemy przeoczyć jego piękna, będącego dowodem, iż klejnot poezji rzeczywiście udało się Miłoszowi wynieść z pożaru historii. Obok wszystkich zawartych w nim myśli, niesie ten utwór także ładunek wzruszenia. Zwraca naszą uwagę czułością, z jaką myśli się tutaj o poetach Młodej Polski, wyrywanych z nicości: „Nazwisk ich dzisiaj już się nie pamięta. / Ale ich ręce były rzeczywiste, / Spinki, mankiety nad blatem stolika”. Lub o przedwcześnie zmarłym Czechowiczu: „Bądźcie mu dobre, wy, ptaki i drzewa. / Od czasu chrońcie grób Józka w Lublinie”. Choć wiemy, że przynajmniej zdaniem Jana Błońskiego to właśnie Miłosz był tym poetą, którego świadectwo oczyszczało polską ziemię, Traktat poraża nas fatalizmem chóru ofiar Zagłady: „Ziemia zagłady, ziemia nienawiści, / Żadne jej słowo nigdy nie oczyści, / Taki się na niej nie zrodzi poeta. // A gdyby nawet jeden był wezwany, / Z nami szedł razem do ostatniej bramy, / Bo mógł być tylko między dziećmi z getta”.
Każe też na zawsze zapamiętać obraz, wieńczący opowieść o Polsce międzywojennego dwudziestolecia, chwilę, w której skryty w roli dyżurnego obrony przeciwlotniczej, poeta patrzy z dachu kamienicy na dwoje ludzi i „nie wie, jak unieść tę litość. / Wspólnej ich doli nie umie wyrazić. / Mała kurewka i robotnik z Tamki. / Przed nimi terror wschodzącego słońca”.
*
Chyba nie umiem wyrazić, czym było wtajemniczenie w Miłosza dla studenta polonistyki, zaczynającego pobieranie nauk na Uniwersytecie Jagiellońskim tuż po roku 1989. Także wtajemniczenie w Traktat poetycki, którego fragmenty pierwszy raz usłyszałem zresztą w teatrze, oglądając wyreżyserowaną przez Jerzego Jarockiego inscenizację Portretu Sławomira Mrożka – z Jerzym Radziwiłowiczem i Jerzym Trelą. Oczywiście była to sytuacja zupełnie już inna od tej, w której musieli uczestniczyć przedstawiciele wcześniejszych pokoleń – cudem zdobywający zaczytane egzemplarze Ocalenia czy książek wydanych przez paryską „Kulturę”. Teraz najrozmaitsze edycje dzieł Miłosza leżały nie tylko w księgarniach, ale dosłownie na ulicy, na zaimprowizowanych straganach. A jednak nadal było to właśnie oszałamiające wtajemniczenie – w literaturę i w historię XX wieku. Zaproszenie do ogrodu o rozwidlających się, zdających się nie mieć kresu ścieżkach.
W roku 1996 mój cierpliwy i opiekuńczy promotor, Aleksander Fiut zaproponował mi, bym jako tak zwany przedstawiciel nowego pokolenia uczestniczył w rozmowie z Miłoszem na temat obu Traktatów, rozmowie mającej stać się wstępem do ich wspólnego wydania. W efekcie, chyba nie po raz pierwszy, ale z pewnością po raz pierwszy na tak długo – znalazłem się w krakowskim mieszkaniu poety. Co tu kryć, zasadniczy ciężar rozmowy wziął na siebie – jak dziś mogę powiedzieć – Olek. Ja, nie tylko nieopierzony, ale dodatkowo dręczony przez demony młodości, bardziej próbowałem znaleźć w tej rozmowie nadzieję, pokrzepienie – niż polonistyczny komentarz. Miłosz zaś odpowiadał chętnie i długo na wszystkie pytania, był precyzyjny, nawet drobiazgowy, a gdy po trzech godzinach zaczęliśmy się zbierać, ja zaś, dwudziestopięciolatek czułem otchłanne zmęczenie myślową mobilizacją, on, mający lat osiemdziesiąt pięć – zapytał, czy jednak nie powinniśmy porozmawiać dłużej, czy o czymś istotnym nie zapomnieliśmy. Parę tygodni później spotkałem Noblistę w siedzibie Wydawnictwa Literackiego, gdzie ze spokojem wynegocjował dla całej naszej trójki wyższe honorarium. Był w świetnej formie, jakby po wszystkich koszmarach, które przeżył – poezja rzeczywiście pozwalała mu ciągle zaczynać od początku.
Nie przestaje mi towarzyszyć myśl, nawet umacnia się ona z wiekiem, że każde bliskie spotkanie z Miłoszem, to osobiste i to lekturowe, było darem, ale również zobowiązaniem. Zobligowaniem do rzetelności pracy, do ciągłego wysiłku, który każdy z nas może podjąć jedynie na swoją miarę, ale od którego nie wolno się uchylać. A zatem, mając świadomość, że nie jestem pierwszy, który cytuje te słowa Czesława Miłosza z roku 1947, że za dewizę brali je sobie lepsi ode mnie, mimo wszystko powtarzam: „Będę się starać, mój dziekanie”.
Kraków, sierpień 2025
ANDRZEJ FRANASZEK
Prezentowany szkic jest posłowiem do nowej edycji „Traktatu poetyckiego” Czesława Miłosza, którą wydawnictwo Znak opublikuje w październiku 2025 roku.
[1] M. Czapska, Europa w rodzinie. Czas odmieniony, Kraków 2004, s. 317.