Klony są to naprawdę takie towarzyskie drzewa – mawiała Ania.
– Wiecznie szepczą i szepcą do nas.
Dróżki w Ogrodzie Saskim, od przystanku przy Królewskiej ku Wierzbowej, prowadzą przez stary kaliski park. Choć do Teatru Narodowego szybciej dociera się po przekątnych, na szagę, to warto nadrobić drogi i odbić przy kępach śnieguliczki lekko w prawo, by przez chwilę znaleźć się w pobliżu Kogutka i dwustuletnich buków. Ich gałęzie gną się do ziemi, kłaniają słońcu. Kurtyna liści oddziela od spacerujących, tworzy doskonałą kryjówkę do zabaw w chowanego. Przy sprzyjającej aurze można nawet dostrzec welodrom albo zanurzyć się w szumie wody spiętrzonej na Jazie Bernardyńskim. Zimą, gdy mróz tężeje, ślizga się tu roześmiana Agnieszka Niechcicówna.
Tuż po wyjściu z tramwaju zapalam papierosa, dym gęstnieje w zasłonę, która wycisza zgiełk wielkiego miasta. Czasem zdaje mi się, że na odległej ławce siedzi mój dziadek z papierową tytką pełną orzechów i szepcze: „Basia, Basia, Basia…”. Szepcze z przyzwyczajenia, bo wiewiórki same zbiegają się do nosków jego butów, a co śmielsze wskakują na pagony płaszcza. Przy Świątyni Westy rozpoznaję miłorzęby, tylko sąsiednie sosny muszę wymieniać na pomnikowe kaliskie wejmutki. Tam, gdzie tańczy Chłopiec z łabędziem, zjawia się wysepka z drewnianym domkiem dla kaczek. Wierzby przerywają płacz, strojąc się w peleryny z kwiatów magnolii. Zegar słoneczny – prawie ten sam co nad Prosną, w tle teatr, któremu też poniekąd patronuje Bogusławski i tylko od rokokowych rzeźb muszę odwrócić wzrok, szukając tej jednej właściwej, Flory.
Z pamięci, z dzieciństwa, w kępach rododendronów wyrastają KTW i Domek Szwajcarski. Nic dziwnego, że nieopodal, przy Elektoralnej, od 35 lat, wiosną i jesienią, zbiera się Klub Kaliszan w Warszawie, stowarzyszenie niemające chyba w Polsce odpowiednika. Najmłodsze Barbary od najstarszych Bogumiłów dzieli siedem dekad; przy domowym serniku zasiadają prawnicy Sądu Najwyższego, poetki, pisarze, krawcy, studentki socjologii, prezesi i skromne urzędniczki.
Buty obstalowywało się tylko u szewca i mógł to być tylko pan Malanowski – dziś o swych latach szkolnych opowiada profesor Barbara Szacka. Urodziła się w 1930 roku. Szef Klubu, sędzia Bogdan Bladowski, mówi o niej: moja dużo młodsza koleżanka. PIW wydał właśnie jej wspomnienia Życie i pamięć w mrocznych czasach, czyli w tych po wyjeździe z Kalińca. – To był mój dziadek – reaguje jedna z pań przy długim stole – a moja mama leczyła zęby zawsze u pani Plewniakowej. – To była moja mama – odpowiada autorka książki.
Goście z drugiego końca sali przenoszą się w mig na Kanonicką, Śródmiejską, Babiną. – To przecież pani mama prowadziła sklep meblowy koło Ratusza, prawda? Dobrze znała mojego ojca, był kierownikiem Merino. – A to pani kończyła Asnyka czy Jagiellonki? – Jestem z domu Fibiger. – Pałac Ślubów to przecież willa notariusza Jaźwińskiego, wtedy otoczona pięknym ogrodem…
I zaraz przenosimy się w aleję o wielu imionach: Luizy, Józefiny, Piłsudskiej, Göringa, Stalina, Wolności… Dzięki niesfornej Ani o kasztanowych (nie rudych) włosach wiemy, że pójście zwykłym gościńcem jest wcale nieromantyczne. Z atlasu wyobraźni dobieramy nazwy, wskazówki Stilterowskiego zegara ustawiamy na własnej epoce. Wystarczy podnieść głowę, by z koron drzew dosłyszeć szept ducha Chodyńskiego: „Położenie naturalne, urocze, bez monotonii i przymusu, z każdej strony coraz to inne. Tumany kurzu, tak dojmujące w Saskim Ogrodzie w Warszawie, tu nie są znane, murawa roszona rzeczną wilgocią i cień drzew gęstym, miłym chłodem przepełniają powietrze…”.
PRZEMYSŁAW PAWLAK