Wracam ostatnio do ostatnich tomów (XI i XII) „Pism zebranych” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w czytelnikowskiej edycji Zdzisława Kudelskiego. To ostatnie zapisy „Dziennika pisanego nocą” przeplatane opowiadaniami, tak jak chciał autor „Księcia niezłomnego”. To była jego „forma bardziej pojemna”, szczęśliwie zachowana w tej wspaniałej edycji. Zatrzymałem się przy zapisie lektury weneckiej książki Ewy Bieńkowskiej wznowionej ostatnio przez wydawnictwo Próby. „Na moim stole”, pisze Herling, czyli w jego studio i bibliotece Herlinga w willi Ruffo w Neapolu, której inwentarz zawdzięczamy Dorocie Fortunie. Ta strona dziennika mogłaby znaleźć się na wystawie wprowadzającej nas w sekrety prywatnego warsztatu pisarza, a stąd już blisko do alchemii słowa całego „Dziennika pisanego nocą”.
Piotr Kłoczowski
Gustaw Herling-Grudziński
„Dziennik pisany nocą”, 9 XI [1999]
Istnieją książki, których głównym motorem jest miłość autorów do tego, co opisują i o czym opowiadają […]. Na moim stole leżą Co mówią kamienie Wenecji Ewy Bieńkowskiej. A ponieważ i ja kocham Wenecję […] czuję zawczasu, że ten zapis w dzienniku będzie dla mnie także przyjemnością (co nie zawsze jest regułą). Kochać temat swojej książki oznacza z jednej strony miłosną swobodę opisu i narracji, z drugiej naraża na pewne ryzyko miłosnych potknięć.
Miłosną swobodę opisu i narracji widać w książce Bieńkowskiej. Uważam ją za niezwykłą, najlepszą książkę polską ostatnich kilku lat, która w pełni zasługuje tyleż na pochwały w ojczyźnie, co na liczne przekłady za granicą. Nie żeby była całkowicie pozbawiona skaz, nie brak w niej przegadań, powtórzeń, niejasnych i czasem pretensjonalnych lub nazbyt egzaltowanych sformułowań, ale te wszystkie uchybienia stanowią cechę dyskursu miłosnego, wyznania miłosnego. Każdy zakochany pamięta, jak często po wyznaniu miłosnym odkrywał w nim rzeczy zbędne, przesadne, niekiedy nawet graniczące z pustymi zachłystami werbalnymi. Żałuje tego ex post? Robi sobie wymówki? Nie. Taki był prawdziwy i niepowstrzymany nurt jego miłosnych emocji.
Bieńkowskiej udało się ofiarować czytelnikowi jedyny chyba tak wszechstronny i sumienny portret ukochanego Miasta (bez którego Europa byłaby śmiertelnie okaleczona, o czym niżej). Pisała książkę trzy lata, przerywając pisanie częstymi podróżami do Wenecji. Znajduję w niej wszystko, co najważniejsze: krajobraz, architekturę, malarstwo, historię, politykę. Doprawdy Serenissima wyłania się z kart tej książki w całej swojej urodzie lat świetności. I w całej swojej dramatyczności okresu dekadencji. Mówi się, że John Ruskin pisał swoje Stones of Venice z tak zaborczą miłością, że zaniedbał skonsumowanie małżeństwa z poślubioną świeżo żoną Effie (która go oczywiście porzuciła). Skąd u tej miłej i kruchej Ewy Bieńkowskiej, którą poznałem przed laty w Paryżu, taki pazur już nie tylko badawczy, historyczny i estetyczny, ale także drapieżnie poetycki? Jak zdołała w ciągu paru lat przyswoić sobie taką masę materiału okiem, uchem i myślą? Mamy więc nareszcie ozdobę nieustannie, do znudzenia, wertowanej kategorii „piór kobiecych”. Zostanie dostrzeżona i należycie oceniona? „Wenecja w całości — pisze celnie Bieńkowska — jest miastem wymyślonym. Rządzi nim logika lustrzana, pułapka odbicia. Zdaje się czekać na malarzy, którzy wydobędą jej istotę: to jak ofiarowuje się ona spojrzeniu. Wydobędą podwojenie w wodzie i zasklepienie gładkiej powierzchni, za którą nie możemy zajrzeć, ponieważ cały sekret jest właśnie na wierzchu”.
Po osiedleniu się w Neapolu, w latach pięćdziesiątych, wybrałem się zimą do Wenecji powojennej (wojenną znałem i opisałem w Portrecie weneckim). Mieszkałem tydzień w zagraconym przyjemnie hoteliku Ruskin House, w którym niegdyś Ruskin pisał swoje Kamienie Wenecji. Zakochałem się w mieście jeszcze głębiej. W Wenecji zimowej, jak po latach Brodski, który słusznie nie lubił Wenecji letniej.
Bieńkowska, w pięknym rozdziale Światło zimowe, objaśnia miłość do Wenecji zimowej, a niechęć do letniej (opisanej w głośnej noweli Tomasza Manna). Światło zimowe (często z gęstą mgłą) jest, według mnie, twórcą wspaniałej weneckiej rzeczywistości zaklętej albo nierzeczywistości urealnionej. W czasie mojego zimowego pobytu przedmiotem wszystkich prawie rozmów, wśród tubylców i rzadkich turystów, było zagrożenie Wenecji, obsuwającej się co roku o parę centymetrów. Dziś UNESCO przyszło z pomocą na tyle, że tajemnicze światło Wenecji zajaśniało pewną nadzieją. A gdyby tej nadziei wtedy zabrakło? Po pierwszej podróży zimowej, blisko pół wieku temu pisałem o zagrożonym obrazie Europy w wypadku powolnego tonięcia Wenecji w bezlitosnej wodzie, którą udało się przed wiekami ujarzmić założycielom Miasta na Lagunie. Brodziłem w świetle zimowym, przedzierałem się samotnie przez ławice mgły, z ciężkim sercem. Zagrożenie nie minęło całkowicie, ale innym dziś krokiem przemierza weneckie kamienie, innymi oczami ogląda weneckie cuda Ewa Bieńkowska.