Into something rich and strange
Shakespeare
Piramida Cestiusza budzi zdziwienie: czyżby rzymski odpowiednik mody na starożytność? Czyżby świadomość historyczna już wówczas tak rozbudzona — zrozumienie granic, znikomości własnej formacji kulturalnej i chęć utrwalenia się we wzorach innych, bogatszych, dziwniejszych? Za piramidą rozciąga się cmentarz protestancki, jedno z najpiękniejszych miejsc Rzymu — czyli po prostu jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie zdarzyło mi się widzieć. Nie ma nic wspólnego z nastrojem włoskich cmentarzy, których wnętrze przypomina wielki skład marmurowych skrzyń, a mury — apteczne półki, gdzie w piętrzących się nad sobą szufladkach grzecznie leżą „drodzy nieobecni”. Nie jest to też, wbrew nazwie, tylko cmentarz protestancki — jest miejscem spoczynku dla wielu prawosławnych. Chowano tutaj cudzoziemców, obcych, różniących się religią. Rzym przyciągał ich zawsze, przeglądali się w jego odmienności, w jego różnorakich nawarstwieniach i urokach.
Do połowy XIX wieku chowano ich w nocy, przy blasku pochodni. Przyczyną nie była romantyczna moda, poszukiwanie nastrojowości, lecz nakazy władz i obawa przed fanatyzmem okolicznej ludności; ekscesy co pewien czas się zdarzały: zaświadczona w rzymskich budowlach wielość historycznych formacji nie dla wszystkich i nie zawsze stanowiła wystarczającą lekcję tolerancji. Przez dłuższy okres nie wolno było zdobić różnowierczych grobów znakiem krzyża. Znaczono więc miejsce ostatniego spoczynku marmurową kolumną, sarkofagiem, prostym blokiem kamienia, które bywały opatrzone jedynie nazwiskiem i datą. Z czasem grobów przybywało; cmentarz otoczony został murem i podzielony na dwie części. Pierwsza, w pobliżu piramidy, to „stary cmentarz”. Zamknięty już, mieszczący najdawniejsze groby, przypomina romantyczny park. A może ogród botaniczny? Przy mogiłach ciekawszych postaci, jak przy niezwykłych roślinach, umieszczono dyskretne tabliczki z objaśnieniami. Nie panuje tu ani smutek, ani melancholia, ani dramatyczne napięcie, raczej spokój, cisza, wytchnienie. Nawet przechadzające się po wspaniale utrzymanych trawnikach, wśród powojów i bluszczy koty, których w Rzymie pełno, tracą tu drapieżność i jakąś absolutną samoistność, obojętność wobec spraw świata, stąpają delikatnie, aby nie zbudzić tych, co śpią.
Cisza i zieleń. Pusto. Czasem tylko na ławce przy mogile Keatsa siedział ktoś pogrążony w książce. Pomnik-legenda, który w wyobraźni romantyków urósł do symbolu, nadal przyciąga ciekawych. Zgodnie z ostatnią wolą głęboko zranionego przez krytykę pisarza, umieszczono na kamieniu zamiast nazwiska wyznanie-oskarżenie: „Ten grób zawiera to, co było śmiertelne w młodym angielskim poecie, który na łożu śmierci zapragnął sercem rozgoryczonym przez złośliwość wrogów, aby te słowa wyryto na jego nagrobku: «Tu leży ten, którego imię pisane było na wodzie»”. Co za wiara w siłę opinii publicznej — i jeszcze głębsza, choć skrywana, wiara w moc literatury, w opinię przyszłych pokoleń, dla których przecież ten napis był przeznaczony! Jedno jest pewne: znalazł Keats uprzywilejowane miejsce spoczynku. Dzisiaj już tylko wybrani mogą tu zostać złożeni: opiekunowie cmentarza, którymi tradycyjnie są ambasadorowie państw protestanckich. Na murze dostrzegłem najnowszą — choć już otoczoną powojem — tablicę: „Francis d’Arcy, dwunasty i ostatni książę na Leeds, minister pełnomocny przy Stolicy Świętej, zmarły w Rzymie 20 marca 1964”.
Druga część cmentarza, choć bardziej przypomina zwykłe miejsce spoczynku, jest również piękna. Cała pogrążona w zieleni, wznosi się amfiteatralnie ku murom. Przechadzałem się po alejkach, szukając ciekawszych nazwisk, oglądając dziwniejsze napisy. Strzałki prowadzą do pomnika Shelleya, gdzie spoczywa serce poety. Na kamieniu napis, który powtarzałem sobie podczas tej przechadzki i w czasie innych rzymskich spacerów:
Nothing of him that doth fade
But doth suffer a sea-change
Into something rich and strange.
Nic tu nie ginie, lecz podlega żywiołowej przemianie w kształt dziwny i bogaty — taką moc ma zielona cisza protestanckiego cmentarza; taką cudowną moc mają fontanny Rzymu, jego pałace, ulice, ogrody, zaułki, mrok i przepych jego kościołów. Ta moc przyciąga cudzoziemców, którzy chcą skorzystać z jej promieniowania. Często pozostają w Rzymie na zawsze.
Blisko Shelleya znalazłem ukryty wśród krzewów kamień nagrobny Johna Addingtona Symondsa, wielbiciela Włoch i Rzymu. Ze wzruszeniem przeczytałem początek jego wiersza:
Lead thou me, God, Law, Reason, Motion, Life:
All names for thee alike are vain and hollow…
Dalszy ciąg w duchu bardziej już protestanckim niż rzymskim, jakby wiersz oddalał się od serca Shelleya, od Włoch, ku surowym brzegom Anglii. Rzędy grobów, kamienne symbole ludzi różnych zawodów, narodowości, światopoglądów. Na nich czasem tylko daty urodzin i śmierci, czasem krótki cytat z Pisma, czasem wreszcie długie, skierowane do zwiedzających pouczenie moralne. Reszta rozgrywa się w naszej wyobraźni. Może najsympatyczniejszy wydał mi się nagrobek dwudziestoletniego Szwajcara. Na pięknej płycie z granitu francuski napis: „Tu spoczywa w Panu Alfred Herzog, kucharz, ur. w Thoune 18 IX 1864, zmarł w Rzymie 30 IV 1885, Koledzy z Hotelu Kwirynalskiego”. Musiał być mistrzem gastronomii, jeżeli mimo młodego wieku pełnił za życia wysoką funkcję kucharza, a po śmierci spoczął wśród wielkich tego świata.
Blisko Alfreda Herzoga wiele mogił prawosławnych. Grecy, Bułgarzy, Rumuni; im dalej, tym więcej grobów rosyjskich. Egzotyka tytułów, wojskowych szarż, dworskich stanowisk. Powtarzają się nazwiska Wołkońskich, Golicynów, Tołstojów, Wranglów. Zaplątana wśród nich Angelica Bałabanow; piękny nagrobek Gramsciego, obok rodzina Druckich-Sokolnickich. Osamotnieni spotykają osamotnionych. Przychodzący tu nieraz młodzi entuzjaści włoskiego filozofa nie dostrzegają zapewne otoczenia: widziałem roześmianą parę, która przyniosła czerwoną różę, a potem zajęła się rozmową.
Coraz bardziej interesowała mnie socjologia (i historia) skryta w rzuconych na rzymski cmentarz mogiłach. Szukałem znanych nazwisk. Miałem nadzieję odnaleźć grób Wiaczesława Iwanowa, którego Rzymskie sonety (a zwłaszcza pierwszy z nich) chodziły mi stale po głowie; zapomniałem o głośnym kiedyś nawróceniu Iwanowa na katolicyzm — nie mógł być tu pochowany. I oto już przy samym murze, na skraju cmentarza, na małej mogiłce skromny krzyż, na nim napis: „Dorogiej naszej nianiczkie”… Nie chciało mi się wierzyć. Ależ tak, pamiętałem teraz dokładnie: literatura stawała się rzeczywistością, a rzeczywistość przybierała nagle „dziwny, bogaty kształt”. Do tego momentu nie uprzytomniłem sobie, że tu, na cmentarzu protestanckim, dzieje się ulubione przeze mnie opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza Voci di Roma. Czytywałem je wiele razy, doskonale wyobrażałem sobie jego scenerię, bliska była mi atmosfera tego krótkiego, doskonałego tekstu, rozumiałem jego przejmującą wymowę. A tu zapomnienie tym dziwniejsze, że lubię oglądać miejsca oswojone, przez różne skojarzenia obecne już przedtem w wyobraźni.
Nagle widziałem podwójnie: otaczający mnie cmentarz i tamten sprzed lat. I mogiłę tę samą co dawniej (choć ja dostrzegłem nazwisko oraz datę śmierci niani, czego wówczas nie było bądź narrator — autor — nie dojrzał). I narratora, który wraca myślą do wspomnień. I postać kobiety, którą zastał przy mogiłce następnego dnia. Uczucie odnalezionego nagle czasu, ale też utraconych nadziei, złudzeń, marzeń. Obydwoje wspominają ukraiński dwór, krewnych, przyjaciół, znajomych, z których nikt prawie nie ocalał z rewolucyjnego pogromu. I nianię, katolicką nianię, w Rzymie szukającą ratunku, wspomożenia, nadziei. I dawny świat, po którym pozostał cmentarz wspomnień. „Jak tak można, żeby nas odpędzić? Wszystkich? Cały naród odpędzić, odgrodzić! Przecież my wszyscy byliśmy Europejczykami. Co znaczył dla mnie mój pierwszy pobyt w Rzymie! […] Dlaczegośmy tutaj wszyscy przyjechali? To przez nianię! Ona nas bez przerwy parła w tym kierunku — w Odessie, w Konstantynopolu! Do Rzymu, do Rzymu… «Je-żeli nam papa rimskij nie pomoże, to nikt nam nie pomoże». Dopchała nas tutaj wszystkich. I czy pan uwierzy? Była na audiencji u papieża. […] Z jakąś tam pielgrzymką. Wróciła cicha — i nigdy już nie mówiła o papieżu. Ale mam wrażenie, iż zawsze wierzyła, że on nam może pomóc, tylko nie chce. Chodziła do cerkwi i do Świętego Piotra. Umarła ze straszliwym rozdwojeniem i rozpaczą w sercu. Czy pan to rozumie? Czy pan może to wytłumaczyć? Nie umiałem rozstrzygnąć tych pytań”.
Opowiadanie Iwaszkiewicza wydawało mi się przedtem delikatnym naszkicowaniem takich elementarnych pytań; przetworzonym obrazem kilku problemów, kilku leitmotivów, które towarzyszą w tutejszych wędrówkach; odbiciem pewnej atmosfery raczej niż konkretnym opisem faktów. A tu raptem cmentarz, krzyż, napis i powracający w pamięci fragment wiersza. Wszystko realne. Obecne na wyciągnięcie ręki, lecz sięgające w przeszłość na wiele pokoleń. Istnieje Rzym cudzoziemców, tych, którzy zafascynowani miastem przybyli tu z daleka. Kierowały nimi różne pragnienia i w różnym stopniu bywały zaspokajane. Brali z miasta i dawali w zamian. Rachunki były nieraz skomplikowane, ale miasto pozostaje nadal otwarte dla obcych. Właśnie to miasto. Co mogła z tego zrozumieć młoda włoska para pogrążona w rozmowie przy granitowym nagrobku filozofa?
„Pytasz, czym Rzym jest w istocie?” — pisał w połowie zeszłego stulecia Ferdynand Gregorovius. — „Odpowiem: jest śmiercią […]. Dostojny majestat miasta jest wszechwładny. Spojrzenie nań z Monte Pincio, gdzie mieszkam, czy z term Karakalli więcej ci powie o filozofii niż setki zimowych wieczorów spędzonych nad Arystotelesem”. Gregoriovius należy do tych cudzoziemców, którzy więcej może ofiarowali Rzymowi, niż otrzymali. Zresztą pierwszy by się oburzył przeciw ścisłym rachunkom. Przywrócił miastu jego historię, jego odbicie w dziejach — zajął się epoką najmniej znaną, między blaskiem starożytności a świetnością Odrodzenia. Ukazał zamieranie Rzymu i jego trwanie mimo wszystko, zmaganie zwycięskie. To oblicze Rzymu — wciąż powtarzana walka z tym, co przemijające, utrwalanie historii w sztuce — fascynuje cudzoziemców. Gregoriovius znał doskonale tę fascynację, kiedy pracę nad Historią miasta Rzymu w średniowieczu przyrównał do walki z de-monem: wyjdzie z niej zwycięsko, jeżeli zdoła połączyć ścisłość naukowej metody z artystycznym widzeniem przedmiotu — a tym przedmiotem, realnym, choć nie materialnym jedynie, był duch Rzymu, zawarta w dziejach atmosfera miasta.
Rzym cudzoziemców istnieje nie tylko na ulicach, lecz i na kartach książek, w tomach poezji, we wrażliwości i wyobraźni zwiedzających. Jest tak różny, jak różni są cudzoziemcy. A jednak pozostaje wspólny i zrozumiały dla tych, którzy przyznają się do wspólnej tradycji. Kiedy jestem na Kapitolińskim Wzgórzu, usiłuję czasem dojrzeć nie tylko konny pomnik Marka Aureliusza, nie tylko stworzoną przez Michała Anioła kompozycję placu, ale też Edwarda Gibbona poruszonego tym widokiem. „Było to w Rzymie 15 października 1764 roku, gdy siedziałem zamyślony wśród ruin Kapitolu, a bosonodzy mnisi śpiewali nieszpory w świątyni Jowisza. Wtedy po raz pierwszy pomysł opisania zmierzchu i upadku Cesarstwa zrodził się w mojej myśli”. Gibbona interesował rozkład i śmierć starożytnego Rzymu, ale pisząc swoje dzieło, włączał tę śmierć w krąg własnej tradycji, współtworzył żywe dziedzictwo.
Nie wszyscy cudzoziemcy poszukiwali w Rzymie jedynie pomników Rzymu, jego przeszłości; inni zwracali się ku własnej przeszłości i teraźniejszości, które w rzymskim powietrzu dostrzegali wyraźniej i szerzej. Gogol na via Felice (dzisiejsza via Sistrina) spędził swoje szczęśliwe lata. Opowiadał przyjacielowi, że w słońcu Włoch Rosja wydała mu się ponurym, zaśnieżonym snem; znikał Petersburg i car, i cenzura, i podłości. Zwiedzał z zapałem miasto, pokazywał je przyjezdnym, entuzjazmując się ich radością. Przede wszystkim pisał. Wspomina w liście, jak natchnienie spadło na niego w czasie wycieczki do Albano. W przydrożnej gospodzie kazał sobie podać papier, kałamarz i zabrał się do pracy z niezwykłą łatwością. Pisał bezustannie. I był świadomy wartości tego, co tworzy. A tworzył pod rzymskim słońcem przypowieść o rozpędzonej trojce, która gna przez rosyjską ziemię coraz dalej i dalej, po drogach, mostach, przysiółkach, nie zważając na nic, ciągle naprzód. A więc i tu, pod włoskim niebem, nawiedzał Gogola widmowy rewizor, otaczały ojczyste martwe dusze, tu na rzymskich brukach wsłuchiwał się w tętent gnającej trojki, wsłuchiwał się ze strachem, z fascynacją, z nadzieją.
Wróciwszy do Rzymu z podróży do ojczyzny, skarżył się, że nie może patrzeć normalnie na Koloseum, że utracił dawną radość. Codziennie oglądany Rzym wydał mu się daleki. O czym myślał, chodząc po via Felice, przystając na Schodach Hiszpańskich, patrząc na zatopioną łódź fontanny, przesiadując godzinami w Café Greco? Różnie przebiega oddziaływanie Rzymu; metamorfoza w „kształt dziwny i bogaty” różnym podlega prawom. Jedni, jak Byron, znajdują tu wyłączną ojczyznę, miasto duszy, schronienie dla bezdomnej wrażliwości. Dla innych Rzym staje się drugą ojczyzną, tłem i podstawowym punktem odniesienia rozważań nieraz bardzo partykularnych. Dla jeszcze innych Rzym jest egzotyczną dekoracją, pięknym zabytkiem kultury minionej, odległej, obcej. A dla Gogola? Czasem warto go sobie wyobrazić wśród zieleni Pincio, na tle czerwonych wież Trinità dei Monti, w eleganckim tłumie via Frattina czy via Condotti, a może właśnie przy Koloseum — wyobrazić sobie jego twarz z dziwnym uśmiechem i zamyślone oczy, które wśród piękna Rzymu dostrzegają Cziczikowa, amatora szybkiej jazdy, przeczuwają ostatnie karty Martwych dusz. „Któryż Rosjanin nie lubi szybkiej jazdy? Jakżeby jego dusza, dążąca do zapamiętania się, do zawirowania, nie powiedziała czasem: «Pal diabli wszystko!» Jakżeby jego dusza miała jej nie lubić? Jakże jej nie lubić, kiedy w niej jest coś wspaniałego i cudownego? […] Hej, trojko, ptaku-trojko! kto cię wymyślił? widać, że tylko w dzielnym narodzie mogłaś się zrodzić, na tej ziemi, która nie lubi żartować, tylko równo i gładko roztoczyła się na pół świata, idźże rachować wiorsty, dopóki ci się nie zaćmi w oczach”.
WOJCIECH KARPIŃSKI
W drugą rocznicę śmierci Wojciecha Karpińskiego przypominamy fragment jego książki „Pamięć Włoch”.