Maria i Rudi
Urodziłem się dziesięć lat po wojnie, ale ona wciąż przypominała o sobie. Nie tylko w Stawce większej niż życie, ale i w migawkowych wspomnieniach dorosłych, anegdotach rodzinnych, które zdecydowanie zmiękczały jej obraz. Większe wrażenie robiły ruiny wciąż jeszcze starczące w różnych miejscach Warszawy, jak choćby potężny kadłub banku przy Bielańskiej. Ekscytowały oczywiście znajdywane przez nas w Lesie Młochowskim naboje. Co się robi z takim znaleziskiem? Przede wszystkim należy chować przed rodzicami, można demontować i zsypywać proch do słoiczka, a można też grać w „przestrzelonego”, rzucając na chybił-trafił garść do ogniska – przecież nigdy nie wiadomo, w którą stronę poleci. Z moich kolegów nikt nie zginął, ale ranni byli.
Gdy zbudowano nową szkołę przy ulicy 1 Maja, dostaliśmy nareszcie prawdziwe boisko. I coś jeszcze. Za boiskiem rosły gęsto drzewa, a jeszcze głębiej stała ruina potężnej opuszczonej willi ze śladami po pożarze, zarośnięta przez samosiejki. Dach i piętro zapadły się, bawić się tam nie bardzo było można, ale w pobliżu – jak najbardziej, z widokiem na upiorną ruinę. Wiele lat później dowiedziałem się, że willa miała ognistą nazwę: „Carmencita”, a jej właścicielka w czasie wojny urządzała tam imprezy dla Niemców. Podobno jedna z nich skończyła się strzelaniną, pani zginęła, willa spłonęła.
Kiedyś chodząc wśród sosen znalazłem napis wycięty nożem na korze: Meine liebe Maria – Rudi.
Żółwie
Wiele miejsca w moim dzieciństwie zajmowały żółwie. Pierwszego przywiozłem z wakacji w Bułgarii. To było typowe, przemycano gady z Bułgarii jako żywe pamiątki, a potem trzymano w mieszkaniach, a nikt nie wiedział, jak się nimi zajmować. Przede wszystkim, że zimą należy dać im pospać. Umierały. Więc w zasadzie nie chciałem żółwia, ale w ostatniej chwili któryś z bułgarskich kolegów wcisnął mi go do walizki. Odkryłem go gdy pociąg ruszył.
W ten sposób żółw dotarł do Podkowy. Dostał imię Władek na cześć Władysława Warneńczyka, potem okazał się samiczką, więc Władką. Zimą spała w piwnicy, gdy robiło się cieplej, mieszkała w starej balii, była też wyprowadzana za spacery, żeby sobie skubnęła trochę zieleni. Trzeba było pilnować, bo zwłaszcza latem, gdy nabierała wigoru, całkiem szybko umiała zniknąć w krzakach, kierując się zresztą zawsze do ojczyzny, na południe.
No i kiedyś zginęła. Zrozpaczony, rozwiesiłem w okolicy ogłoszenia: „Uciekł żółw. Odprowadzić za nagrodą”. Zadziałało. Zanim jednak odzyskałem Władkę, przyniesiono mi jeszcze trzy inne żółwie. To już była cała hodowla.
Samiec był jeden. Trzeba powiedzieć, że gdy robiło się cieplej, z poczucia obowiązku przystępował do rui. Polska to jednak nie Grecja i nie Bułgaria. Kiedy temperatura spadała, opadał z sił i rezygnował. A tak liczyłem na to, że wyklują się małe żółwiki.
PIOTR MITZNER