Trafiłem na tę książkę przypadkiem, a więc najlepiej jak można, czytając Młodego Philby’ego. Robert Littell pisał, że Kim Philby przesyłał Rosjanom wiadomości, szyfrując je za pomocą głośnej książki Hiltona Zaginiony horyzont. „Wykorzystywał tę powieść, zarówno w wydaniu broszurowym, jak i w twardej oprawie, (numer strony, numer wiersza, numer litery), gdy komunikował się ze swoim radzieckim prowadzącym, londyńskim rezydentem, którego znał jako Ottona. Planował, że kiedy już dotrze do Moskwy, w taki sam sposób będzie się kontaktował z przyjaciółmi ojca z Londynu”. Bo, i to jest główna teza powieści Littella, Philby był tak naprawdę nie podwójnym, ale potrójnym agentem i przynajmniej od pewnego czasu znów działał na rzecz Anglików.
Mnie jednak w tym wszystkim zaciekawił głównie James Hilton. Przeczytałem więc jego Zaginiony horyzont, zobaczyłem obsypany nagrodami, a trudny dziś do oglądania bez uśmiechu film Franka Capry, czarno-białą wizję krainy Shangri-La, nakręcony na podstawie jego powieści, a przy okazji dowiedziałem się, że pod koniec lat pięćdziesiątych ukazała się po polsku także inna książka Hiltona: Żegnaj Chips z ilustracjami Mariana Stachurskiego.
James Hilton urodził się w 1900 roku w Leigh w Lancashire w Anglii. Studiował w Cambridge. Po ukończeniu szkoły pisywał do gazet. Na łamach prasy debiutował też jako powieściopisarz, drukując w odcinkach swoją pierwszą książkę Żegnaj Chips (1933). W latach 40., już w Stanach Zjednoczonych, pracował jako scenarzysta w Hollywood. Zmarł w Kalifornii w 1954 roku.
Żegnaj Chips to opowieść o wykładowcy jednej z typowych angielskich szkół w Brookfield, o samotniku z wyboru i przekonania, który pewnego dnia postanowił ożenić się z miłości. Niestety jego wybranka, kobieta energiczna, bezkompromisowa, o radykalnym temperamencie zmarła młodo, a Chips długo nie mógł pogodzić się z jej utratą. Jedyne co mu pozostało to szkoła, uczniowie, których nazwiska i twarze przesuwają się w pamięci. Był lubianym, dowcipnym profesorem, łatwo nawiązującym kontakty. Mimo dziwacznych przyzwyczajeń, a może właśnie dzięki nim, zyskał przychylność studentów. Jego obecność wpisała się w krajobraz uczelni i przynajmniej w pewnym momencie, gdy świat niebezpiecznie zawirował, stanowiła o jej wartości, zapewniała trwałość i ciągłość instytucji. Szkoła miała sens, bo był w niej Chips.
W tle tej opowieści, trochę jak w znakomitym Stonerze Johna Williamsa, jest I wojna światowa, która zdmuchnęła dawny porządek, ale Chips umiał się temu przeciwstawić. To on był gwarantem ładu i tradycji, pozostawał żywym znakim innej rzeczywistości, tej sprzed katastrofy. Jako wykładowca był właściwie zawsze taki sam, niezmienny, na ogół łagodny, wyrozumiały, kiedy trzeba wymagający. Był jak dawny świat, a właściwie jak świat, w którym długo żyła jego pamięć.
Nawet kiedy przestał już uczyć, robił właściwie to, co dawniej, czyli „uprawiał szeroko rozumianą gościnność. […] Zarzucano go pytaniami, jakby był połączeniem proroka z encyklopedią – a nawet czymś jeszcze więcej, gdyż chcieli, by jego odpowiedzi okraszone były dowcipem”. Stanowił wzorzec godnego życia, pozbawionego nagłych wzlotów i upadków, ale jednak życia wolnego od nudy, w którym umysł i ciało dobrze się uzupełniały, a w każdym razie okazywały sobie wzajemny szacunek. Odwiedzający Chipsa uczniowie chcieli, by ich własny los, choć odrobinę przypominał życie ich ulubionego wykładowcy, które „barwnym korowodem przesuwało się przed nim, gdy siedział przy kominku. Wszystko, cokolwiek zrobił i widział: Cambridge lat sześćdziesiątych, Great Gable w sierpniowy poranek, Brookfield o każdej porze roku przez tyle, tyle lat. […] Miał jednocześnie i więcej, i mniej doświadczenia niż najmłodszy nowicjusz w szkole. I to właśnie, ów paradoks młodości i sędziwego wieku, świat nazywał postępem”. Chips cenił sobie przede wszystko to, co przetrwało, a praca w szkole dawała mu poczucie zakorzenienia w rzeczach, które oparły się próbie czasu.
Pewnego dnia Chips prowadził lekcję łaciny w czasie nalotu bombowego wśród huku pocisków i wystrzałów. Jako jedyny w klasie był nadal spokojny. Mówił do swoich uczniów może jeszcze łagodniej niż zwykle, z nieskrywaną dumą i poczuciem misji: „Może ci się wydawać, Robertson, w tym szczególnym momencie historii świata, że poczynania Cezara w Galii dwa tysiące lat temu mają drugorzędne znaczenie, a już koniugacja nieprawidłowa czasownika tollo jest jeszcze mniej ważna. Ale możesz mi wierzyć, kochany Robertson, że w gruncie rzeczy tak nie jest […]. Nie należy sądzić o znaczeniu rzeczy z hałasu, jaki robią”.
Gdy po raz pierwszy przeczytałem te słowa pomyślałem, jak doskonale współbrzmią z wojenną wymianą myśli między Bolesławem Micińskim i Jerzym Stempowskim. Z ich korespondencji, będącej niewyczerpaną skarbnicą wiedzy o świecie i dyskretnie podanym katalogiem życiowych porad, lubię sobie przypominać choćby te zdania: „Niech się Pan nie troszczy o przyszłość kultury, kultura zawsze zwycięży, bo ludzkość nie może znaleźć szczęścia bez znajomości łacińskiej gramatyki”. I dalej Miciński rozwiją tę myśl: „Nietrwałe są dzieje wojen – trwała jest łacińska składnia”. Obaj ze Stempowskim byli zgodni, że czas szaleństwa musi kiedyś się skończyć, i że już dziś z pamięcią o przeszłości należy myśleć o tym, co dalej, przewidywać, jak ułoży się gra tego świata.
A Chips? Umiera we śnie z rozbrzmiewającą w uszach melodią nazwisk jego dawnych uczniów, „stanowiącą znany mu chór, wspanialszy i milszy niż kiedykolwiek i bardziej krzepiący”. „Brookfield nie zapomni czułości jego serca – mówił dyrektor szkoły przemawiając w auli. Co było niedorzecznością, gdyż wszystko w końcu idzie w zapomnienie. Może tylko Linford będzie pamiętał i powtarzał wszystkim: – Pożegnałem się z Chipsem wieczorem tego dnia, kiedy umarł”.
MAREK ZAGAŃCZYK
James Hilton, „Żegnaj Chips”. Tłum. Irena Tuwim. Warszawa, Czytelnik, 1957.