Drogi Panie Redaktorze,
Jestem kompletnym laikiem w zakresie angelologii. Słowo anioł kojarzy mi się raczej ze staroświeckim komplementem, jakim mój dziadek obdarzał kelnerki i pokojówki, niż z posłańcem tajemniczej mocy. Z tym większym podziwem odnoszę się do zainteresowań naszego drogiego Fantazjana, który z taką łatwością nawiązuje kontakty z tuzami światowej angelologii, do których bez wątpienia należy profesor Gabriel Serafin, doctor honoris causa co najmniej tuzina fakultetów. Niemniej i ja miałem w młodości epizod, który mógłby zainteresować Fantazjana. Zwłaszcza, że pozbył się już fobii na punkcie czarnych kotów i mój Mruczek nie będzie go więcej odstraszał. A było tak.
Kilkudniowa odwilż zamieniła drogi i ścieżki w Mariahilfe w kałuże i strumienie. Szusować na nartach można było jedynie po leśnych duktach. Zwykle ja i Felice trzymaliśmy się drogi ze śladami płóz sań leśniczego, który co kilka dni przejeżdżał tędy, dowożąc siano do paśników. Maria Teresa podpowiedziała nam, żeby odwiedzić cmentarz leśny, romantyczne miejsce z własną legendą. W czasie wojen napoleońskich zabłądził tu zimą patrol szwoleżerów francuskich. Nieświadomi kaprysów górskiej aury, o zmierzchu sklecili szałas, żeby doczekać świtu. Udało im się nawet rozpalić ognisko, przy którym się ogrzali. W nocy rozszalała się burza śnieżna, a temperatura spadła do -20 stopni. Z białej pułapki nie wyszli żywi. Sześciu szwoleżerów, z których trzech sam Cesarz odznaczył Legią Honorową za brawurową szarżę pod Austerlitz, znaleziono dopiero wiosną.
Proboszcz z Mariahilfe odmówił im pochówku na cmentarzu parafialnym, podejrzewając, że to czytelnicy Woltera albo zgoła masoni. Pogrzebano więc nieszczęśników na polanie. Rodzice jednego z nich, ludzie zamożni, postawili kamienne nagrobki. Z czasem mogił przybywało i leśny cmentarzyk ogrodzono. Chowano na nim samobójców i niektórych kuracjuszy. Odnaleźliśmy z Felice grób angelologa Gustava von Valentin, którego opowieści o skrzydlatych posłańcach Transcendencji, uznane zostały przez miarodajną instancję w Innsbrucku za wysoce niewiarygodne i nawet bałamutne. W następstwie ekskomuniki po śmierci angelologa na żadnym cmentarzu w Tyrolu nie było dla niego miejsca.
Tymczasem zapadł zmierzch i pomyliliśmy drogę. Na szczęście miałem przy sobie latarkę, dzięki której odnaleźliśmy oznakowanie szlaku turystycznego. Po godzinie dotarliśmy do duktu prowadzącego do Mariahilfe. Z ulgą odpięliśmy narty na ganku Tiroler Konditorei. Przy kieliszku aromatycznego glühweinu, czekając na zapowiedzianą przez Marię Teresę kolację, wspominaliśmy eskapadę, która, jak twierdziła Felice, mogła się dla nas zakończyć jak dla francuskich szwoleżerów.
– Pozwolono by nam leżeć razem w jednym grobie na leśnym cmentarzu! – zawołałem z entuzjazmem.
Po kolacji i glühweinie byliśmy już zbyt znużeni, by wracać do Charybdy. Maria Teresa przyjęła Felice do swojej chambre de bonne, a mnie pościelono na sofie w pobliżu kominka w sali Konditorei. Dorzuciłem drew, okryłem się kocem i zasnąłem. We śnie okazało się, że jestem rzeźbiarzem. Poszukiwałem kremowego piaskowca na posąg anioła na grób angelologa Gustava von Valentin. Najpierw posąg miał stanąć w Alei Zasłużonych na cmentarzu w Innsbrucku, potem w Mariahife, a skończyło się na cmentarzu leśnym. Niemniej zobowiązanie było w mocy i nie ustawałem w poszukiwaniach piaskowca o odcieniu kremowym. Kiedy go wreszcie znalazłem i sprowadziłem do Mariahilfe, okazało się, że jedynym miejscem, gdzie mogę odkuwać posąg, jest sala Tiroler Konditorei. Pozowała mi Felice.
Szło dobrze. Szatniarz nie nadążał z uprzątaniem odłamków piaskowca. Felice pozowanie szybko się znudziło i pojechała na dwa dni z towarzystwem do Innsbrucku na zakupy. Jej nieobecność przyśpieszyła prace.
– Najwyraźniej nie była aniołem – powiedział kilka lat później mój wiedeński psychiatra, doktor Schicksal. Kiedy Felice wróciła po czterech dniach, polerowałem niemal gotowy posąg.
– Tiens, Joseph, ten posąg zaraz ożyje! W kategorii nagrobków czwarta lokata – powiedziała, zaśmiewając się. – Przywiozłam sachery.
Pomagał mi kucharz z Konditorei, którego nająłem za kilkadziesiąt szylingów dniówki. Był bardzo precyzyjny, pozwalałem mu robić dłutem małe korekty. Pięknie wymodelował usta anioła. Wkrótce porzucił Tiroler Konditorei i założył warsztat kamieniarski. Dostaje zamówienia z całego Tyrolu. Niestety, okazał się nielojalny. Wykuł ukradkiem na posągu swoje nazwisko i pokazuje turystom anioła na cmentarzu leśnym jako własne dzieło. Odkrycie i rozwój talentu nie udoskonaliły go moralnie. Wprost przeciwnie. Sam nie wiem, co o tym myśleć, Panie Redaktorze.
Pozdrawiam Pana,
Przyjaciel i Czytelnik