Sonet czwarty cyklu pierwszego: lekkość (ciężar) i łzy (w uśmiechu)
To znów sonet pełen tajemnic, ambiwalencji, aporii. Da się go też czytać w semantycznej pełni tylko w oryginale (postaram się tę lukę wypełnić polskimi przekładami – czytanymi komplementarnie).
Jedna kwestia nie daje mi spokoju podczas kolejnych lektur. Wszyscy tłumacze – skądinąd sami mężczyźni – zastosowali w zawołaniach rodzaj męski (przypomnę: po niemiecku rodzaj nie jest oznaczony, więc decyzje przekładowe pozostają decyzjami subiektywnymi, wynikają z wyczucia, z intuicji). Mnie się zawsze zdawało, że inwokatywna druga osoba liczby mnogiej, użyta przez Rilkego od pierwszego wersu pierwszej strofy począwszy, dotyczy młodych dziewcząt, „zakwitających dziewcząt” powiedziałby Proust (w spolszczeniu Boya), takich w wieku zmarłej tancerki, której poeta dedykuje cały cykl Sonetów do Orfeusza. Szczególną przesłanką, by tak myśleć, jest anafora stroficzna zwrotek pierwszej i drugiej – w tej drugiej „pogłębiona”, którą zachowuje spośród polskich tłumaczy tylko Bernard Antochewicz: „O ihr Zärtlichen” – „O, wy Czuli”; „O ihr Seligen, o ihr Heilen” – „O, wy Zbawieni, o, wy Święci” – on też trafnie utrzymuje majuskuły w kluczowych słowach).
Zatem Rilkowskie:
O ihr Zärtlichen, tretet zuweilen
in den Atem, der euch nicht meint,
lasst ihn an euren Wangen sich teilen,
hinter euch zittert er, wieder vereint.
O ihr Seligen, o ihr Heilen,
die ihr der Anfang der Herzen scheint.
Bogen der Pfeile und Ziele von Pfeilen,
ewiger glänzt euer Lächeln verweint.
brzmiałoby w zmodyfikowanych wersjach następująco – zamieniam arbitralnie, zgodnie z wyrażoną powyżej intuicją – maskulinatywy na feminatywy:
Mieczysław Jastrun:
O czułe, wchodźcie niekiedy śmielej
w oddech, co waszych ust nie spragniony,
niech się na waszych policzkach rozdzieli,
drży poza wami, znów połączony.
O wy, zbawione, o pełne chwały,
jakbyście były serca zarodem.
Łuki dla grotów i cele strzały,
przez łzy świecicie uśmiechem młodym.
Bernard Antochewicz:
O, wy Czułe, o wchodźcie niekiedy
w oddech, nie wam przeznaczony,
niech się na waszych licach rozdzieli,
drży on za wami, znowu złączony.
O, wy Zbawione, o wy, Święte,
początkiem serca zdajecie się nam.
Łuki dla strzał i cele dla strzał,
wasz zapłakany wciąż uśmiech świeci.
Adam Pomorski:
W tkliwości czasem, w czułości swojej
stańcie w tchnieniu, was nieświadomym,
niech na policzkach się waszych rozdwoi
i drżąc za wami znów łączy ogromem.
O, w szczęśliwości swej, o, w weselu,
jakbyście sercu dawały życie.
Łuku dla strzały i dla strzał celu,
przez łzy uśmiechem swym wiecznym świecicie.
Czy moja intuicja zwrotu do żeńskich rówieśnic Wery-tancerki przekona Czytelników i Czytelniczki? Pogrubioną czcionką zaznaczam miejsca bardzo dobrze oddane w przekładzie. O, dziwo, najwięcej takich (w dwu pierwszych strofach) jest u Antochewicza, który lubi spolszczać literalnie; zazwyczaj ta dosłowność nie służy polskiemu Rilkemu, ale w przypadku tego sonetu jest wyjątkowo fortunna. Właśnie „początek serca” – nie inaczej (Rilke lubił nieoczywiste „początki”, w innym wierszu pisał o „początku uśmiechu”), właśnie powtórzenie „łuki dla strzał i cele dla strzał” (bez inwersji, wprowadzonej przez Pomorskiego), właśnie „zapłakany […] uśmiech” – identycznie jak w oryginale: bez amplifikacji, bez omowni, bez patosu o kreskę wyżej niż u Rilkego.
Ten rodzaj uśmiechu – „zapłakanego” – po polsku powiedzielibyśmy „uśmiechu przez łzy”, lecz ów uśmiech „zapłakany” czy „przepłakany” wydaje się bliższy ambiwalencji, rysowanej przez poetę rzeczywistości emocjonalnej: tym – być może – cykl sonetowy różni się od cyklu elegijnego (jak młodsza siostra – od starszego brata, mimo że nie można nie dostrzec ich podobieństwa) – pewnym rozchwianiem uczuć, właśnie owym lekkim uśmiechem młodej dziewczyny, przecież – młodo zmarłej. Ową lekkością łez, owym ciążeniem uśmiechu.
Gdy się postrzega dwie pierwsze strofy omawianego wiersza – czterowersowe, zgodnie z najlepszymi regułami sonetu – jako żeńskie, dotyczące kobiet, młodych kobiet, łatwiej pojąć sens dwu strof następnych, podług reguł gatunku – trójwersowych. Mowa w nich bowiem o dialektyce lekkości (pozornej) i ciężaru (właściwego), a nawet ciążenia (ziemskiego), mowa o trwodze, lęku większym niż strach codzienny – czy istnieje większe, straszliwsze ciążenie? (nie ma tu jednego z ulubionych słów Rilkego: „Bange” – „trwogi”, nie ma jednak także słowa „Angst” – strachu, by tak rzec, najbardziej podstawowego – trwogę wyraża poeta czasownikowo jako podstawowy lęk egzystencji, co dobrze wychwycili w spolszczeniach i Jastrun, i Pomorski; nie wychwycił – Antochewicz).
Zobaczmy i posłuchajmy (bo wiersze przecież zawsze najlepiej czytać na głos):
Rilke:
Fürchtet euch nicht zu leiden, die Schwere,
gebt sie zurück an der Erde Gewicht;
schwer sind die Berge, schwer sind die Meere.
Selbst die als Kinder ihr pflanzet, die Bäume,
wurden zu schwer längst: ihr trüget sie nicht.
Aber die Lüfte… Aber die Räume…
Jastrun:
Niech was ciężary żadne nie trwożą,
znów je oddajcie ziemskiej planecie;
ciężkie są góry, ciężkie są morza.
Nawet w dzieciństwie zasiane w ziemię
drzewa zbyt ciążą: nie udźwigniecie.
Ale powietrza… Ale przestrzenie…
Antochewicz:
Nie bójcie się cierpieć, ciężar doznań
oddajcie znów ciężarowi ziemi;
ciężkie są góry, ciężkie są morza.
Nawet w dzieciństwie sadzone drzewa
zbyt ciężkie są, ich też nie dźwigniemy.
Ale powietrze… przestrzenie nieba…
Pomorski:
Niechaj was ciężar nie trwoży, wraz z wami
z ziemi wynikły, wróci się w ziemię;
ciężkie są góry, ciężkie są morza.
Drzew, które dzieckiem sadziliście sami,
nie uniesiecie: zbyt ciężkie to brzemię.
Ale powietrze… ale przestworza…
Kluczowy wers – linię graniczną, ale też linię oparcia (nawiązuję tu do zadomowionej w poetyce „spółgłoska oparcia”) – trzeci strofy trzeciej – wszyscy przywołani tłumacze spolszczyli identyczne. Nikt nie próbował naruszyć stricte poetyckiej grawitacji, jej ciężarnej znaczeniem jednoznaczności, jej prostej i pewnej składni: „ciężkie są góry, ciężkie są morza”. Jednak tylko Jastrun – zauważył, wy-słyszał, że – per analogiam – również wygłosowy wers czwartej zwrotki (zarazem coda całego sonetu): „Ale powietrza… Ale przestrzenie…” musi być symetryczna (prócz wielokropków, sygnalizujących, tym razem, lekkość) najbardziej, jak się da. Antochewicz zabił symetrię amplifikacją „przestrzenie nieba”, Pomorski podbił cenę lekkości zbyt wysoko aliteracją „powietrze” – „przestworza” (i niepotrzebnie wprowadził dystynkcję liczby pojedynczej wobec mnogiej). U Jastruna ciężar to ciężar (wygłosowa linia strofy trzeciej), lekkość to lekkość (zaledwie podkreślona trzykropkami – i z wszędzie utrzymaną liczbą mnogą).
Symetria – to jasne – grozi śmiercią już w młodości, odbiera życie w samym apogeum kwitnienia tańczącej dziewczynie (już tam czai się perygeum – wiedział o tym poeta bliski Rilkemu – Norwid), dlatego nie warto zmieniać „wy” na „my” (błąd Antochewicza) ani sugerować rodzaju męskiego (chybiona decyzja Pomorskiego): wiarygodniej brzmi jednak – „Drzew, które dzieckiem sadziłyście same / nie uniesiecie; […]”.
Śmierć u progu lata, w ciężarze jednej łzy, w lekkości spłakanego uśmiechu. Istnienie jako nieuchronna (nieznośnie lekka) grawitacja. I tylko ta smutna pociecha w wielokropkach – niebo-chronach – unoszących wzwyż. Wiecznie dziewczęce unosi je (dziewczęta) wzwyż (proszę wybaczyć lekko-myślną parafrazę Goethego, raczej Rilkemu przypadłaby do gustu niż Panu G.).
KATARZYNA KUCZYŃSKA-KOSCHANY