„Biedny Max Bruch przeszedł do historii jako autor jednego tylko utworu” – pisze Janusz Łętowski w swoim Przewodniku płytowym (będącym jedną z najważniejszych książek mojego życia). Trudno o skuteczniejszą zachętę do metodycznego odnalezienia i wysłuchania wszystkich innych dostępnych utworów Brucha.
Jedynym znanym powszechnie utworem Maxa Brucha jest oczywiście jego I Koncert skrzypcowy g-moll, znajdujący się w żelaznym repertuarze wszystkich filharmonii tego świata i wszystkich wielkich skrzypków. Lekko i śpiewnie gra go Itzhak Perlman, ostrzej i metaliczniej Kyun Wha Chung, w duchu Paganiniego popisowo gra go Salvatore Accardo. Najlepsza jest pewnie roztańczona Hilary Hahn, ale to żadna sensacja, bo Hilary Hahn jest najlepsza we wszystkim.
Posłuchanie jakiegokolwiek innego utworu Maxa Brucha nie jest zadaniem łatwym. Bardzo rzadko cokolwiek innego pojawia się w naszych filharmoniach (stosunkowo najczęściej grywają go we Wrocławiu, w którym Bruch przez wiele lat żył i tworzył). Bardzo rzadko inne utwory trafiają na płyty. Nagrywana bywa Fantazja szkocka, utwór na skrzypce i orkiestrę, zwykle w parze ze wspomnianym koncertem. Czasem tę parę tworzy drugi albo trzeci koncert skrzypcowy. Niekiedy gdzieś pojawi się Koncert podwójny na klarnet i altówkę. Wszelkie inne dzieła Brucha pozostają fonograficzną rzadkością. W książeczce dołączonej do nagranej przez Antoniego Wita i NOSPR pod koniec lat osiemdziesiątych płyty z czterema utworami na wiolonczelę i orkiestrę czytam, że dwa z nich zostały tu nagrane po raz pierwszy w dziejach fonografii. Niebywałe!
Każdy, kto próbował przeczytać jakąś drugą książkę Kena Keseya, Josepha Hellera albo Malcolma Lowry’ego, wie, że istotnie bywają „autorzy jednego dzieła”. W wypadku Maxa Brucha jest jednak całkiem inaczej. Nie jest to z pewnością kompozytor na miarę Beethovena czy Schuberta, ani nawet Brahmsa czy Dvořáka. Jego dorobek – znakomicie zorkiestrowany, sięgający po pomysłowe składy instrumentów – w niczym jednak nie ustępuje takiemu Schumannowi czy Mendelssohnowi. Wzorcowy romantyzm w pełnej krasie.
Najmocniejszy jest Bruch w utworach na instrument solowy i orkiestrę. Jego koncerty są lepsze niż symfonie. Najlepszy zaś jest w niewdzięcznej kategorii „drobiazgi orkiestrowe” – w suitach, serenadach, romanzach. Wyróżniam tu kilka utworów, mając świadomość, że to zaledwie pierwszy podjazd na terytorium tej bogatej i zróżnicowanej muzyki.
Kol Nidrei op. 47 – urzeka nastrojowością i tajemniczością. Wiolonczela wyraźnie dominuje tu nad orkiestrą (jak w koncercie Elgara), wygrywając melodię statyczną i powolną, ale w żadnym razie nie smutną. Całość oparta jest na motywach hebrajskich: recepcja Brucha w III Rzeszy pokazuje, że można zostać ofiarą antysemityzmu, nawet jeśli nie jest się Żydem. Mroczniej rozpoczyna się bliźniacze Adagio op. 56 – tym razem na motywach celtyckich – po paru taktach wiolonczela przynosi jednak ukojenie wygrywające z posępną żywiołowością orkiestry. Całość przywodzi na myśl wielki koncert wiolonczelowy Dvořáka. Fantazja szkocka op. 46 na skrzypce i orkiestrę nie ma w sobie nic z romantycznej ambicji rysowania krajobrazów. Jest, mówiąc najprościej, rozdzierająca, zarówno w częściach powolnych, jak i szybkich. W odniesieniu do każdego innego kompozytora przymiotnik „rzewna” raczej nie byłby komplementem. U Brucha ta niewesoła śpiewność ani trochę nie przeszkadza. Pełna znakomitych pomysłów – w tym rytmicznych – jest Suita na tematy rosyjskie op. 79. Druga, taneczna część, antycypuje Rachmaninowa, a może i Prokofiewa. Nie wiem, na ile silne są u Brucha inspiracje folklorem hebrajskim, szkockim czy rosyjskim. Ma się raczej wrażenie, że wszystko to jest tylko pretekstem do wypowiedzenia jakiejś osobistej, a może i uniwersalnej, beznadziei. Beznadziei w jakiś sposób akceptowanej.
Koncert na klarnet i altówkę op. 88 mimo wielu świetnych pomysłów melodycznych, nie przestaje oddziaływać głównie kontrastem. Klarnet i altówka to jednak zaskakująca para. Ta sama para uzupełniona fortepianem roztacza prawdziwy kalejdoskop nastrojów, barw i temp w Ośmiu kawałkach op. 83. Absolutną rewelacją jest II koncert skrzypcowy op. 44 – w niczym nie gorszy od pierwszego, zwłaszcza w części pierwszej o temacie nieco podobnym do słynnej melodii z III Symfonii Brahmsa. A jeszcze Adagio op. 57, jeszcze Romanza op. 42, jeszcze Serenada op. 75…
Biedny Max Bruch… Powiedziałem, że to „wzorcowy romantyzm”. Może trzeba by powiedzieć, że to „klasyczny romantyzm”, a to jest jednak oksymoron – i może po części to tłumaczy, dlaczego muzyka Brucha nie znalazła rzeszy oddanych miłośników. Z drugiej jednak strony, to może nie jest taki najgorszy los: przejść do historii jako autor jednego dzieła. Większość artystów pozostawi w powszechnej świadomości jeszcze jedno dzieło mniej niż Max Bruch. A przecież – myśli słuchacz jego I koncertu skrzypcowego – ktoś, kto napisał takie arcydzieło, musiał być ogólnie wielkim kompozytorem. I jeśli kogoś ten koncert skłoni do posłuchania innych utworów Brucha, to jest trochę tak, jakby przy stoliku pokerowym powiedzieć: „Sprawdzam”. Okazuje się, że Max Bruch ma w ręce piękną kolekcję asów.
MACIEJ MIŁKOWSKI