Gdyby był Paulem Cézanne’em powiedziałby: „To, co próbuję wam wyjaśnić, jest o wiele bardziej tajemnicze; splata się z samymi korzeniami bytu, nieuchwytnym źródłem doznań”.
Był Edmundem Gomanskim. Urodził się w 1854 roku w pruskim Szczecinie. Mały Mundek nie potrzebował żadnych koników bujanych i żołnierzyków. Wystarczył mu patyk, gruzłowaty, omszały, przeżarty pleśnią badyl. Tu dziura, tam drzazga czy zadra, rdza porostów, błoto wgryzione w korę, zmurszały strzęp drzewa. Chłopak grał na patyku jak na klarnecie albo rysował patykiem po piachu. Spod kijka wymykały się nimfy, wróżki, strzygi i przeróżne zmory.
Akademia Sztuk Pięknych w Berlinie wybiła mu głupoty z głowy. Dla Fritza Schapera i Rudolfa Siemeringa liczyły się wojny i zwycięstwa, honor i odwaga, toteż spod ich dłut wyszli Fryderyk Wielki i Otto von Bismarck, upozowani sztywno, jakby właśnie zdawali egzamin z kodeksu karnego. Pod dyktando profesorów rzeźbił więc Edmund ze Szczecina pogrążonych w modlitwie chłopców (zaraz pójdą na wojnę, więc wiara się przyda), wycinał z kamienia piechurów w galowych mundurach i wymyślał pomnik cesarza Wilhelma. Lecz coraz częściej zdarzały mu się dni puste i nudne; układał wtedy pasjanse, gotował jajka na twardo lub sam ze sobą grał w cymbergaja. Aż nadarzyła się okazja: opolska fontanna.
W styczniu 1900 roku miasto Oppeln ogłosiło konkurs na fontannę. Do udziału zaprosiło wyłącznie pruskich artystów. Duża rzeźba z figurami ludzkimi miała stanąć między dworcem i pocztą główną, na ukwieconym placu Fryderyka. Ostemplowany dokument świadczył co artyście wolno, czego się zabrania: najwyższa statua nie mogła wyrastać ponad okoliczne kamienice, a całość powinna wyrażać ducha niemieckiej sztuki. Wspomniano o kosztach (nie większych niż osiemdziesiąt tysięcy marek i że komisja (zasilona przez dwóch urzędników z Oppeln) czeka na opisane szkice tylko do połowy maja. Plany miasta z wykropkowanym na czerwono miejscem pod wodotrysk udostępniały magistrat i Królewska Akademia Sztuki w Berlinie, mieszcząca się przy ulicy Uniwersyteckiej.
Edmund Gomansky ciągle poprawiał szkice. Nie ciągnęło go do człowieka, po czterdziestce przerzucił się na ptaki. Podglądał perliczki i głuszce, karmił się widokiem sikorek i wróbli, lepił z gliny dzikie kaczki, tracze i czernice, ogorzałki, bażanty i zawieszone nad łąkami pustułki. Dopieszczał im piórka, ostrzył dzioby, doklejał czuby i piłował pazurki. Dotąd gładził i poprawiał, aż odlane z brązu wyglądały jak żywe.
Teraz kombinował, jak te skrzydlate sprowadzić na pomnik. I wymyślił kuter, który się rozbija o skały. Narysował dygocące silniki, błyszczące reflektory i marynarzy walczących z żywiołem. Pokazał, jak tną ręce na krawędziach głazów, jak wpadają w spienione fale, wynurzają się, łapią powietrze… I giną w nurtach oceanu. Naokoło foki plują wodą, pingwiny machają ogonami, zaś nad rozbitkami wisi stado rozwrzeszczanych mew. Łopoczą skrzydłami, czepiają się masztów, szarpią relingi i kłapią żółtymi dziobami. Dają znać, że marynarzy porwał ocean.
Do szkicu dołączył makietę w skali jeden do dziesięciu i wysłał na konkurs. Komisji się statek spodobał. Członkowie jury docenili rozmach, wrażenie ruchu i serpentynę skłębionych ciał (nieco później Johannes Itten, Walter Gropius i Władimir Tatlin uprościli spiralę i dokonali przełomu w sztuce). Ktoś jednak zauważył, że to lekka przesada opiewać katastrofę pruskich żeglarzy.
Utalentowany pan Gomansky zmyślnie przerobił statek w wieżycę. Na szczycie postawił Demeter (czyli Ceres, złożył bowiem hołd Świętemu Cesarstwu Rzymskiemu Narodu Niemieckiego; grecką Demeter nazywano w Rzymie Cererą). Wokół bogini urodzaju umieścił mitologiczne postacie: Persefonę, bo uosabia opolskie rolnictwo, Posejdona i Glaukosa, którzy przypominają o żegludze odrzańskiej, natomiast wsparty na kilofie Herakles utożsamia przemysł wapienniczy. Na cembrowinie wokół fontanny wyrył dość pokaźną inskrypcję: „Obywatelska wierność i pilność to ożywcze źródło dobrej niemieckiej duszy”. Sentencja dopowiada, albo raczej usprawiedliwia, scenę. I wygrał konkurs. Uroczyste odsłonięcie fontanny odbyło się w 1907 roku, w stulecie reformy rolnej w Prusach.
Zwolniona z ziemi
Kore na fontannie jest naga. Czule obejmuje matkę, jakby przepraszała, że dała się zwieść. Wałęsała się kiedyś po łące i zobaczyła hiacynt. Nachyliła się, powąchała, a wtedy otworzyła się ziemia i połknęła ją czeluść. Wpadła prosto w Hades. O dziwo, powitała go z zachwytem. Bo bóg państwa cieni, wymyślając hiacynt, kwiat ciemności i zagłady, ukrył w jego płatkach nasycenie. Zwabił pannę obietnicą spełnienia, a prawdziwe spełnienie nosi w sobie pierwiastek śmierci. Kore wyszłaby na ziemię, bo zrozpaczona Demeter wybłagała uwolnienie, ale w ostatniej chwili Hades znów użył sztuczki. Podał dziewczynie jedno ziarenko granatu (kto weźmie do ust choćby cień ich potrawy, musi pozostać wśród duchów – wieszczyły wróżki i czarodziejki). Co skusiło Kore do połknięcia? Przecież nie głód, raczej pragnienie poznania, zachłyśnięcia się mrokiem, zanurzenia w bagnie Styksu. Może chciała popływać czółnem nabitym widmami i cieniami umarłych? W każdym razie połykając maleńkie ziarenko, uznała swą przynależność do podziemi. Otrzymała też niepowtarzalny los, zamieszkała żywa wśród umarłych (czy to nie ją przypomniał José Saramago w Mieście ślepców – jasno widzącą wśród ociemniałych?).
Na fontannie Persefona (takie imię nadał Korze Hades) tuli się do matki i podaje jej mak – symbol letargu i zapomnienia. Podobno ta, która szukała córki po całym świecie, zdrzemnęła się i we śnie usłyszała głos: Twoją córkę zwolniono z ziemi. Sen podpowiedział, gdzie ma zajrzeć.
Do szczęśliwego Elizjum dusza grecka szła przez Hades. Przemierzała maziste, smołowate krainy, smakowała owoce granatu, błądziła we mgle, potykała się, płaciła obolami za przewóz i zatykała uszy, żeby nie słyszeć lamentu strąconych w Tartar. Dobra niemiecka dusza w ciemne kąty się nie zapuszczała. Była czysta i wyrazista. A jednak Gomansky umieścił ją w podziemnym, mocno podejrzanym świecie. Komisję omamił zaś sentencją: „Obywatelska wierność […] źródłem dobrej niemieckiej duszy”.
Topielec i figlarz
I to ma być „władca Ziemi błękitno grzywy”, jak go opisywał Homer? Bez korony i trójzębu, siedzi nagi (jeśli nie liczyć lnianego kapelusza) na szerokiej półce skalnej fontanny. Na jego kolanach płaszczy się, też nagi, spięty paskiem młodziak. O co tu chodzi? Glaukos mieszkał w wiosce rybackiej. Łapał kroczące bokiem kraby, łowił tuńczyki, zbierał korale, muszle, homary i sprzedawał na targu. We wtorki przychodziła tam Scylla, tego dnia przypływały bowiem kutry z Peloponezu. Nimfa miała słabość do Hadesa, więc spełniała jego zachcianki: przebierała w skrzyniach z owocami i droczyła się z przekupkami o resztę. Zwykle wybierała granaty, dzieliła je na ćwiartki, kosztowała i sprawdzała, czy ziarna dojrzały. Kiedyś, przez nieuwagę, potrąciła chłopca z kramu rybnego…. Masz ci los, zakochał się w niej bez pamięci. Ale chłodne serce nimfy nie zabiło dla rybaka. Gdyby chociaż był królem albo wojownikiem – żaliła się czarodziejce Kirke.
Zabiję się – wrzasnął Glaukos i rzucił się w morze. Nic z tego, okrutne fale wyniosły go na plażę, tuż koło Posejdona. Bóg był w dobrym nastroju. Od niedawna flirtował na odległość z postawną syrenką, to dla niej rozbił kilka żaglowców i przegonił delfiny ze skalistej zatoczki. Widząc topielca, posmutniał. – Chcesz umrzeć z miłości? – Chcę opaść na dno jak morszczyn. Albo zadźgać się nożem – chlipał młodzian. – Naprawdę chcesz się zabić dla nimfy? – wciąż nie dowierzał morski Dzeus, który cieszył się sławą amanta; ponoć uwiódł więcej panien niż Apollo. – Jak umrę, to mnie pokocha – biadolił chłopak. – Zakochaj się w syrenie albo wróżce. Przynajmniej znają się na sztuce (miłości, dodał z cicha, żeby rybak nie słyszał). A ten tylko chlipie i chlipie. – Wypij! – rozkazał „Ziemiotrząsca czarnogrzywy” jak ojciec synowi i podał mu nektar. Niepostrzeżenie wysunął też kozik zza paska młodziaka i schował do torby z muszlami. Glaukos nie mógł odmówić bogu, zanurzył usta… I stał się nieśmiertelny. Będzie już cierpiał bez końca.
Zapłakany chłopiec i humorzasty Posejdon uosabiają odrzańską żeglugę? Niezły figlarz z tego rzeźbiarza. Wyrył na cembrowinie patetyczną inskrypcję (współczesny socjolog Urlich Beck tłumaczył, że „w Niemczech złożoność wypowiedzi służy za zasłonę dymną”) i usprawiedliwił świat przedstawiony, świat skazany na zapomnienie.
Gomansky chyba rozumiał, że czasy barek i flisaków wnet przeminą i nie ma co liczyć na jakąś tam boską ambrozję.
Szalony
Herakles postawił kilof na brzegu fontanny i odpoczywa. Dlaczego on? Opolski przemysł uosabia szaleniec? Gdzie się podział Hefajstos? Boski kowal, władca ognia i pogromca wulkanów bardziej by się chyba nadawał; był pracowity i utalentowany, nie interesowały go kłótnie i przepychanki, najchętniej zaszyłby się w kuźni, wykuwał tarcze i patery, toczył trójnogi i rydwany, polerował zbroje dla królów i ostrzył miecze dla herosów albo splatał wieńce i diademy dla olimpijskich boginek.
Herakles był opętany. Za młodu, na przykład, chciał się nauczyć brzdąkać na lirze. Wiadomo, chłopak z gitarą czy lirą… ale ciągle gubił rytm, mylił akordy i rwał struny. Tak się zezłościł na pana od muzyki, że roztrzaskał mu instrument na głowie. Starzec padł martwy, uczeń natomiast uciekł na pustkowie. Doglądał tam owiec, ćwiczył strzelanie z łuku i zapasy z pastuchami. W Grecji roiło się wówczas od potworów, dzikich zwierząt i zbójców. Chłopak lubił się bić. Dla zabawy rozprawił się ze zbirami, którzy napadali na podróżnych, powalił lwa z góry Kitajron i przypadkiem uwolnił miasto Teby od prześladowców. Król Kreon musiał go jakoś wynagrodzić. Wahał się, ociągał, aż wreszcie zdecydował, że odda mu córkę Megarę za żonę. Syn Dzeusowy byłby pewnie szczęśliwy, żyłby spokojnie, gdyby obłęd znów nie zażądał daniny.
Bohater wbił nóż w pierś Megary i udusił ich wspólne dzieci. Potem długo leżał na piachu z oczami utkwionymi w niebo: bezwolny, na wpół żywy. Odpokutował zbrodnię: uganiał się za łaniami, ujarzmiał ogniste rumaki i chwytał ptaki o żelaznych dziobach, polował na dziki, wodził za nos Cerbera, szukał złotych jabłuszek, zerwał pas Hippolicie i posprzątał stajnię Augiasza. Zdążył się też zakochać (do szaleństwa oczywiście) w księżniczce Ioli z wyspy Eubei. Lecz jej ojciec ani myślał o zięciu mordercy, przegonił go, nie pozostawiając nadziei. Herakles źle skończył. Umarł w męczarniach, bo szata podarowana przez Dejanirę wypaliła mu wnętrzności.
Co to za szatański pomysł – powiązać opolski przemysł z herosem o brutalnych, co ja mówię! – zabójczych skłonnościach. Co temu Gomansky’emu przyszło na myśl? Działał intuicyjnie? Podążał za zmysłami? A może prześledził historię, zajrzał do starych kronik i pobawił się w ekonoma? Odwołał się do rzeczywistych czy zmyślonych wydarzeń? Poskładał fakty czy błądził w świecie mitów? Powróćmy na chwilę do jeszcze dawniejszych czasów. Gdy tylko w 1741 roku król Fryderyk II Hohenzollern wygrał bitwę pod Małujowicami (przesądziła ona o przyłączeniu Śląska do Prus), wysłał na wschód poszukiwaczy bogactw naturalnych. Już w 1754 roku rozpalono wysoki piec w hucie nad Małą Panwią, minął rok i ruszył zakład w Kluczborku, niedługo potem w Groszowicach wyrosła cementownia, największa w Europie. Nad okolicą górowały kominy, rosły brzuchate silosy, pętliły się druty, wznosiły żelbetowe konstrukcje, jeździły suwnice i wagoniki kolei wąskotorowej. Piętrzyły się hałdy, nasypy i składy węgla. Szukali tu pracy czescy husyci i Saksończycy, osiedlali się Austriacy, Węgrzy i Prusacy? A dziś prawie wszystko minęło, jakby pod szatą Dejaniry wypaliło się od środka: runęły kominy, rozebrano silosy, przetopiono piece i zezłomowano maszyny. Nawet druty zniknęły, cała ta podniebna plątanina. Może przemysł hutniczy i wapienniczy były tylko mrzonkami szaleńca?
Kręć się, kręć wrzeciono…
Centralną statuę fontanny postawił Gomansky na wysokim postumencie i osłonił baldachimem przypominającym drogocenny peplos (panienki z dobrych domów zamykano w mrocznej izbie, by tkały go przez dziewięć miesięcy, aż do święta Panatenaje. Wykute z miedzi liście rzucały cień na figurę i ukrywały jej twarz. Kim jest postać na szczycie wodotrysku? Czy autor powtórzył tu Demeter (rzymską Cererę)? A może to Atena? Jeśli to rzeczywiście opiekunka grodów, gdzie zgubiła tarczę i włócznię? Pamiętajmy, że Pani Zastępów, Krocząca w Pierwszych Szeregach nie tylko układała wojnę i pokój. Wymyśliła również koło garncarskie i zarzuciła jarzmo na karki wołów, osiodłała dzikie rumaki, pokazała śmiertelnym oliwki i odtajniła Jazonowi zasadę budowy statku (podążając za jej radami, zbił Argo i wypłynął po złote runo). Ponoć Potrząsająca Dzidą podarowała stolarzom ekierkę, rolnikom radło, a kobietom ofiarowała wrzeciono.
Wojownicza pani w przerwach pomiędzy bitwami lubiła tkać i wyszywać. Kiedyś stanęła nawet do konkursu z Arachne. Ta dziewczyna naprawdę miała talent: tak odmalowała kolorową nicią Mojry – prządki ludzkiego losu, tak wspaniale wyhaftowała igraszki herosów z nimfami, że bogini musiała uznać jej pierwszeństwo. Lecz podczas rozdania nagród publicznie zrugała rywalkę. – Pokazałaś erotyzm – mówiła zimno. – Twoje kobiety są rozpustne. Z bohaterów zrobiłaś bawidamków. Jesteś wyuzdana! – piekliła się. Prząśniczka nie umiała żyć z piętnem. Uplotła sznur, zawiązała pętlę i powiesiła się na pinii rosnącej w przydomowym ogrodzie. Atena pożałowała swojego wybuchu, codziennie pukała do bram Hadesu, ale nikt nie otwierał. Nie miała szans na porwanie dziewczyny z zaświatów. Rzuciła więc zaklęcie, które wślizgnęło się w zaświaty i zmieniło Arachne w pająka.
Na szczycie fontanny dumna i smutna bogini. Wpatruje się w dziecko i obraca w palcach wrzeciono. Przedmioty były dla Gomansky’ego ważne. To one grają w przedstawieniu, stanowią część rzeczywistości, dopowiadają, dopełniają i przemieniają się w zależności od pory dnia, roku i kąta padania promieni słonecznych. Światłocienie ożywiają rekwizyty umieszczone na pomniku, podrzucają nowe znaczenia, imiona. Pierwotnym kształtom pozwalają się rozpłynąć jak wodzie – więźniarce cembrowiny. W świetle pożyczonym od latarni ulicznych kilof staje się laską pielgrzyma, sieć rybacka kirem, mak grzechotką, a wrzeciono wygląda jak przygaszona świeca. Czy Pani Zastępów wije od nowa nić losu dla Arachne?
Czarodziej
Niemal wszystko okazuje się tu zaskoczeniem. W podziemiach fontanny mieszkają pająki; zagubione w szarych korytarzach huśtają się pod sklepieniami z betonu, zlepiają klawisze komputerów regulujących podlewanie rabatek, sieciują zbiorniki na wodę. Niekiedy zaczopują rurociąg i naruszą przepływy. Po wojnie zniszczono baseny przeciwpożarowe (były cztery, po jednym na każdym rogu placu), a miedziany baldachim wpleciono w balkony. Tylko rzeźby wyglądają jak wczoraj: Kore przytula się do matki, Glaukos tęskni za Scyllą, Herakles rozpamiętuje morderstwa, Atena obraca w palcach wrzeciono.
Edmund Gomansky zmienił osoby w kamienie, a z kamieni wyczarował przypowieści. Stworzył metafizyczne lustro; odbijają się w nim szaleństwo i pycha, powołanie i zazdrość, niepokój i śmierć. Nie wystarczy patrzeć – zdaje się mówić artysta, trzeba patrzeć wnikliwie i bez uprzedzeń, odnajdując w fontannie coś więcej niż postacie znane z podań.
AGNIESZKA KANIA