Jeszcze ta różnica wieku. Osiem lat, które dzieliły mnie od najstarszego z braci, kiedy miałem — na przykład — lat dziesięć, stanowiły intelektualną przepaść. Kuba był już studentem (robił maturę w wieku 16 lat), Wojtek zaś pogrążonym w poważnych lekturach licealistą – ja zaś bawiłem się w Indian. Zero wspólnych tematów, zero porozumienia. Dopiero gdy ja skończyłem osiemnasty rok życia, to się wyrównało. Różnica wieku ma to do siebie, że z biegiem lat z różnicy mentalnej przechodzi w kalendarzową. Można nawet ułożyć jakieś mądre matematyczne wzory na ten temat. Taki na przykład współczynnik, który w liczniku będzie miał sumę lat w mianowniku zaś różnicę w latach (można by zastosować greckie litery delta Δ i sigma Σ, co zawsze ożywia tekst graficznie i dodaje naukowej powagi). Można, tylko po co? To są wspomnienia, a nie praca naukowa, w której należy płoszyć i humanistów zawstydzać matematyką. Ważne, że kontakt intelektualny z braćmi uzyskałem gdzieś razem z pełnoletniością. Przy czym chodzi tu o kontakt, a nie o równorzędność ról – bo o tym mowy być nie mogło.
Do tej pory bracia prześmiewczo pocieszali mnie bajkami o trzech braciach, z których dwu było mądrych, a jeden głupi — szczególne miejsce zajmowała opowieść Piotra Pawłowicza Jerszowa o Koniku Garbusku. Tym bardziej że zbiegło się to z nową polityką radzieckiej kinematografii. Imperialistycznemu Kaczorowi Donaldowi, burżuazyjnej Myszce Mickey czy kapitalistycznemu Psu Pluto przeciwstawiono nową socjalistyczną animację. Ta miała być (wedle wskazań Żdanowa) narodowa w formie i socjalistyczna w treści. Tę narodową formę miała rosyjska bajka i ludowy kostium. Kobiety wdziały kokoszniki, mężczyźni barwne rubaszki. Radzieccy Rosjanie mieli kłopoty ze swoją XIX-wieczną spuścizną literacką – tworzona była przez arystokratów, a miała być ludowa. Pamiętam biogram Puszkina ze szkolnego podręcznika. Pojawiła się mianowicie enigmatyczna niania (nie żadna kosmopolityczna mademoiselle, czy inna freulein), która z dietskich liet tuliła jemu liubow k prostemu narodu. I tak w tej atmosferze w roku 1947 w reżyserii Iwana Iwanowa Wano powstał kolorowy film animowany Konik Garbusek, który w latach 50. wszedł na nasze ekrany. W podobnym czasie ukazała się książka z napisanym wierszem tekstem Piotra Jerszowa i wpływającymi na wyobraźnię ilustracjami Jana Marcina Szancera.
Pocieszany bywałem, że obok dwu mądrych braci – jak Daniło i Gawryło w bajce – jest ten trzeci Iwan …a najmłodszy / Głupi był i plótł trzy po trzy. Ten z pomocą Konika Garbuska i tak wychodzi na swoje. I rzeczywiście jakoś tak się ułożyło. Nie mogę na swoje życie narzekać. Nie ujmując niczego moim znakomitym braciom, z żadnym z nich bym się nie zamienił. Poszedłem własną drogą i ta nie okazała się najgorsza. Przez całe życie jednak czułem na plecach pomocny oddech Konika Garbuska.
Nie widziałem go nigdy, lecz byłem świadomy jego obecności i wiem, że tak potrafił zakręcić zawirowaniami historii, że przeważnie – jak to ongiś mówili bracia – wychodziłem na swoje. Przede wszystkim jako jedyny miałem normalny (ręka mi nie zadrżała przy wklepywaniu tego przymiotnika w komputer) dom. Takie miejsce na ziemi, w którym czuję się u siebie, gdzie mam wokół siebie oswojoną nie tylko przestrzeń, lecz także ludzi. Miejsce, gdzie się urodziłem, gdzie żyli moi rodzice i które chciałbym przekazać swemu synowi. Nie należy pojmować tego zbyt geograficznie, kojarzyć tylko z określonym adresem, który da się wpisać w wyszukiwarkę GPS-u (choć i ten element jest ważny). To obiekt utkany też z materii psychicznej, choć wierzę głęboko, że materia ta może mieszkać i w rzeczach, i w ludziach.
Po drugie zaś mój opiekuńczy wierzchowiec zapewnił mi – tak jak w jer-szowowskim pierwowzorze Cud-Dziewczynę. Hankę poznałem przez naszego wspólnego znajomego w holu Muzeum Narodowego. Wierzę, że to Konik – wytwór syberyjskiej wyobraźni, a nie Wawrzyniec Brzozowski syn znanego malarza, spiknął nas ze sobą. Kto był rzeczywistym sprawcą, trudno dociec, ważne, że zapałałem miłością do Cud-Dziewczyny. Polszczyzna dobrze rozróżnia dwa stany emocjonalne: kochać kogoś i kochać się w kimś. Pierwszy opisuje relację z innym, zewnętrznym bytem; sytuację, że darzy się kogoś uczuciem (skądinąd reiści uważają, że jest to błąd hipostazy. Logicznie możliwe — ale jakie przyjemne). Drugi zaś informuje nas (dzięki partykule strony zwrotnej), że podmiot i przedmiot uczucia są tożsame, że to nie tyle egoizm we dwoje, co zdwojony egoizm. Ja kochałem Hankę. Rezultatem tego stanu była całkowita zmiana postrzegania rzeczywistości. We wszystkich kobietach widziałem tę jedną, jedyną – Cud-Dziewczynę. Idzie, na przykład, drobna brunetka zdaje mi się, że to Hanka i idę za nią. Podąża ulicą postawna blondynka, a ja podążam za nią, za nią jako za Hanką. Swoiste pars pro toto, żeby nie powiedzieć paranoja – miłość jest przecież zaburzeniem normalnych stanów psychicznych. Redukcja wszystkich kobiet do jednej zdarzyła mi się raz w życiu. I to wystarczyło na trzydzieści lat wspólnego życia.
Starszym braciom zawdzięczam dwa wielkie dary: książki i ludzi. Nie było tu ingerencji Konika lub może był życzliwy brak ingerencji. W życiu młodego człowieka przychodzi taki moment, gdy powinien się przesiąść z lektur młodzieżowych na dorosłe. Mowa tu o czasach, gdy dostępny był tylko jeden program TV i to od określonej, popołudniowej godziny. Książki były więc głównym domowym narzędziem socjalizacji. Rynek wydawniczy, dostępność książek była taka, że po przeczytaniu Karola Maya, Henryka Sienkiewicza oraz Aleksandra Dumasa trzeba było zacząć czytać Jeana Paula Sartre’a. Albo i nie zaczynać, jak też uczyniła większość moich kolegów. Ale w moim domu ten Sartre — w odróżnieniu od ich domostw — był. Były i inne lektury, które zgromadzili i w których zaczytywali się bracia. Rodzice chowali przed nami trzy książki, które oczywiście natychmiast zostały wykryte i, mimo wszelkich trudności, przeczytane. Były to: Życie seksualne dzikich Bronisława Malinowskiego, Płeć i charakter Ottona Weiningera oraz Feliks Dzierżyński Czerwony kat, złote serce Bohdana hr. Jaxy-Ronikera. Książki, których przed nami nie chowano, ale ich lekturę trzeba było chować przed innymi, to była tak zwana biała biblioteka. W biały papier obkładane były książki Instytutu Literackiego w Paryżu. Kiedy się widziało w środkach komunikacji faceta pogrążanego w lekturze obłożonej w gazetę książki, można było być pewnym, że czyta paryską kulturę. Dostęp emigracyjnej literatury tworzył elitarne kręgi, bo książki te wydawane były w małych nakładach, a w jeszcze mniejszych docierały do Polski. Do 1968 roku można było w BUW-ie wypisać sygnaturę z magicznym skrótem „cim” (cimelium lub cymelium, od greckiego słowa keimēlion – skarb, klejnot, oznacza druk bardzo cenny, rzadki) i dostawało się rzecz do czytelni. Książek było mało, miały więc wielu czytelników. Pożyczało się je na godziny albo pod zastaw cennego fantu. Krążyły, kreując nowe typy więzi. Świat książek miałem podany jak na tacy.
Inny ciekawy świat tworzyli ludzie. Na przyjęciach u braci Tarkowskich można było posłuchać łagiernych rosyjskich pieśni. Przywiózł je niejaki Szulc, który w Warszawie zatrzymał się w drodze do Izraela, a całe dzieciństwo spędził w dietdomach. Jego pieśni nie miały tej dawki liryzmu, co – późniejsze – Wysockiego czy Galicza, ale miały dozę i brutalizmu, i autentyzmu. Tam też można było posłuchać produkcji samych braci. Jacka o inwazji na Czechosłowację czy tłumaczeń Kryla. Michał z kolegami z architektury stworzył Salon Niezależnych i ich produkcje można było tam usłyszeć. Z kolei Gienio Frajer Halski – szycha i szatniarz w „Stodole” (klub Politechniki Warszawskiej) – otwierał świat studenckich klubów. Dzięki towarzystwu Wojtka, ludzi takich jak Marcin Król i Małgosia Dziewulska, mogłem uczestniczyć w wielu wydarzeniach, jak na przykład działaniach teatru w puławskich Azotach. Wśród kolegów moich braci znaleźli się różni ludzie, od księdza Małkowskiego po Karola Modzelewskiego, a wszyscy należeli do grona tych, z którymi na wymianie poglądów się nie traci.
Stan wojenny w roku 1981 odciął obu braci za granicą. Zostałem w kraju jako jedyny. W roku 1989 na Targach Książki Leopold Unger „Brukselczyk” przywołując stary szmonces, powiedział: „Ktoś musi być w sklepie”. Fakt, że ten czas spędziłem w kraju, że mogłem pochować ojca, opiekować się matką, zajmować mieszkanie, w którym przyszedłem na świat, nie mówiąc już o tym, że ożeniłem się (ponownie) szczęśliwie i dochowałem się syna – to wszystko uważam za interwencję Konika Garbuska. Z całą pewnością miałem mądrzejszych braci, ale nawet głupiec może na towarzystwie mądrych skorzystać, byleby szedł własną, indywidualną i autonomiczną drogą. Ładnie to ujął mój nieżyjący już przyjaciel Jacek Kaczmarski:
Głupi Jasiu, Głupi Jasiu,
Rozumiałeś mowę ptasią,
Ale więcej już rozumiesz dziś:
W baśniach śpią prawdziwe dzieje;
Woda życia nie istnieje,
Ale zawsze warto po nią iść.
MAREK KARPIŃSKI
Przytoczony tekst pochodzi z książki Marka Karpińskiego „Puzzle pamięci”. Warszawa, Alegoria, 2021.