Aż zaskakująco dobra, mnie zaś wręcz wzruszająca sztuka, czyli Proszę Państwa, Wyspiański umiera Agaty Dudy-Gracz w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego (tak będę to pisał, a nie: „w Słowaku”, podobnie jak myślę: „na Placu Zbawiciela”, a nie „na Zbawiksie”…).
Spektakl utrzymany w gwałtownym, naprzemiennym rytmie, nieco podobnym do tego, który budował dawną, arcydzielną ekranizację Wesela autorstwa Andrzeja Wajdy. Wiele w nim fragmentów satyrycznych, kwitujących krakowskie kołtuństwo, prowincjonalizm, klerykalizm, zgodnie zresztą z duchem Wyzwolenia, także przecież rozliczającego współczesnych. Wiele scen gorzkich, wymierzonych w „ludzi zza biurek”, w miernotę czy w każdym razie przeciętność, której ręce w różnych epokach krzepko trzymają władzę. Wiele fajerwerków gry aktorskiej, nieraz – jak w scenie monologu „krakowskiej kurii” – nieledwie zapierających dech w piersiach i przypominających, że wystarczy czerwony reflektor oraz talent twórcy roli, by z przeciętnej postaci wyskoczył diabeł. Wiele też scen po prostu śmiesznych, może nawet jest ich za dużo – jakby scenarzystka obawiała się, że widzowie nie wytrzymają smutku, którym tak naprawdę emanuje przedstawienie.
Rok 1907, śmiertelne łóżko artysty, który chciałby jeszcze spełniać „ten trud”, co go „zabijał”, choć ołówek dosłownie wypada mu z dłoni, a wokół chaos ludzkich spraw, doskonale nam znany upiorny bełkot. Nawet nie partii politycznych (bo nie jest to sztuka o na przykład PiS-ie, mówi znacznie poważniej o polskości i artyzmie), ale rozmaitych koterii i ideologii. Bełkot sączący się zewsząd, bełkot, który niegdyś kazał bohaterowi Wyspiańskiego marzyć:
„Nie chcę nic, nic, — nic… nikogo, żadnych stronnictw, żadnych idei, one wszystkie upadły, – muszą upaść, żadnych ludzi, osobistości; oni wszyscy muszą upaść, upadną. Chcę…, żeby w letni dzień, w upalny letni dzień…
Chcę, żeby w letni dzień,
w upalny letni dzień
przede mną zżęto żytni łan,
dzwoniących sierpów słyszeć szmer
i świerszczów szept, i szum,
i żeby w oczach mych
koszono kąkol w snopie zbóż”.
Ponad tym wszystkim, także ponad banałem aktorskich ambicyjek – rozbrzmiewa nuta piękna i bólu. Jak to na scenie, gdzie – to znów cytat z Wyzwolenia – fałsz teatralnej machiny prowadzi do prawdy, a prymitywny blaszany mechanizm („»Tam-tam« nazywa się narzędzie / w orkiestrze, które dzwon udaje”…) nie tylko tworzy iluzję, ale w duszach widzów staje się wawelskim Zygmuntem. Albo też jak w moim biednym Krakowie, z wszystkimi jego przywarami, spośród których od czasu do czasu wybłyskuje przecież coś istotnego i który kocha się jak ojczyznę, czyli miłością wyjątkowo trudną. Zaś w sztuce Agaty Dudy-Gracz spomiędzy gadaniny współczesnych i dawnych „wyspiańskologów”, spomiędzy eksplodującej hipokryzji mieszczaństwa (nie sądzę zresztą, by mieszczaństwo czy „klasa średnia” miały na hipokryzję monopol), odsłaniają się partie wstrząsające.
Rozmowa umierającego syna ze zmarłą matką, jak sądzę, brzmi w niej także Różewicz, jego ascetyczny wiersz o kresie życia, dedykowany zresztą pamięci Konstantego Puzyny. Wielki monolog Agnieszki Przepiórskiej w roli żony artysty, Teodory Pytko – pendant do tak dziś rezonującego tematu chłopek (i Chłopek). Rozdzierająca opowieść przybywającego z zaświatów Jerzego Grzegorzewskiego. Finałowe „Kindertotenlieder”, monologi dzieci Wyspiańskiego zgruchotanych przez historię, ciężar dziedzictwa, samolubnego być może, na pewno zaś ciążącego niczym pomnik ojca, społeczne konwencje. Ostatnia droga artysty, wiodąca, jeśli nie na zasnute mgłą Planty, które poprzez wielką pustą scenę można było dostrzec w Wyzwoleniu, to na teatralny korytarz, dokąd Wyspiańskiego odprowadza taka śmierć, jaką portretował Jacek Malczewski.
Bo też szczęśliwie jest to bardzo polska sztuka, pokazująca, że nadal można mówić właśnie Wyspiańskim, ale też Gombrowiczem, Tadeuszem Kantorem, pleść warkocz czy łańcuch śmieszności i tragizmu. Łańcuch, który zresztą chciał podtrzymać także Zbigniew Herbert, choć z jego nawiązującego do Wyzwolenia dramatu pozostał jedynie Prolog, znany jako wiersz o takim właśnie tytule.
Surowe deski sceny – „dwadzieścia kroków wszerz i wzdłuż. / Przecież to miejsce dość obszerne, by w nim myśl polską zamknąć już”. I jeszcze wynoszona z teatru potrzeba wierności temu miejscu, tym sprawom – przez pospolitą łapczywą codzienność skwapliwie grzebanym.
ANDRZEJ FRANASZEK