Od stacji kolejki WKD szło się do nas około dziesięciu minut na skróty przez trzy laski, czyli jakieś nieogrodzone działki. Drzewa były znajome: ulubiona brzózka mojej siostry, dalej inna na rozwidleniu ścieżek, otoczona wielkim mrowiskiem, nad którym unosił się specyficzny kwaśny zapach, dąb, pod którym kiedyś długo siedziałem z ciotką Agą gawędząc o jej miłosnych przygodach. – Ach, był jeszcze porucznik Syrokomla-Sopoćko… Która to godzina? Spojrzała na zegarek: – Ależ się zagadaliśmy. Mama na pewno czeka z kolacją.
Dalej przecinało się ulicę Wiewiórek, gdzie przebiegała granica między Borkami i Podkową. Mało kto nią jeździł i była porośnięta trawą. Tu można było zobaczyć krowę, wypasała ją pani Jancia. Zaczepiała wszystkich przechodzących pytając: – Która godzina?
Dlatego przylgnęło do niej przezwisko: „Jancia Która Godzina”.
– Która godzina? – zapytał mnie Antoni Słonimski, kiedy śmiałem dosiąść się do jego stolika w kawiarni „U Marca”, a było to w rok po Marcu, czyli w 1969 roku, czyli miałem czternaście lat, a ze sobą Poezje mistrza. – Piętnasta trzydzieści – odpowiedziałem uprzejmie. – Otóż nie, Piotrusiu – rzekł Słonimski pisząc dedykację na książce – pamiętaj, że jest trzecia trzydzieści po południu, p.m. Nie miałem pojęcia, o co chodzi z tym p.m. Dopiero rok później zacząłem się uczyć angielskiego.
A rok wcześniej dostałem ostatnią kartkę od ojca z leczenia w Ciechocinku. Czarnobiała pocztówka przedstawiała słynny zegar kwiatowy. Na odwrocie tata napisał: „– Przepraszam pana, która godzina? – Za cztery fiołki niezapominajka”.
PIOTR MITZNER