„Na skraju” to część powstającego dopiero cyklu „Metafizyka codzienności”, którego autor, poeta węgierski Ákos Győrffy jest trwale związany z Zakolem Dunaju. Inspiracją dla kolejnych krótkich tekstów tego cyklu są fotografie Attili Végha, a światem, w którym autor zbiera do nich materiał – poznawana podczas licznych wycieczek natura: Dunaj, lasy w górach Börzsöny, Balaton.
Teresa Worowska
Ákos Győrffy
Na skraju
Natura obdarowuje nas czasem obrazami, których nie potrafimy zrozumieć, które opierają się naszemu trzeźwemu spojrzeniu. Oto rozpościera się przed nami obraz, a my patrząc na niego czujemy, że niesie nam jakieś przesłanie, ale nie pojmujemy go, choć do nas jest ono zaadresowane. „Człowiek wśród nich przechodzi jak symbolów lasem” – pisze Baudelaire w wierszu Oddźwięki [tłum. Antoni Lange]. Gdy chodzę po lesie, często przypomina mi się ten wers.
Język natury, język lasu staje się zrozumiały, gdy przyjmiemy, że przemawia do nas poprzez symbole. Nie odwołują się one do naszego rozumu, nie próbują dotrzeć do racjonalnej świadomości, bo symbolu nie można zrozumieć, można najwyżej przeczuć jego znaczenie. Człowiek archaiczny poznał i przyswoił sobie język znaków, jakimi przemawia natura, a ten język jest pokrewny mowie snów. Dlatego zaludnił góry i lasy rusałkami, chochlikami, skrzatami i rozmaitymi niezwykłymi istotami. Nie warto podchodzić do tego racjonalnie, to nas do niczego nie przybliży. Bo choć natura naprawdę nie była nigdy zamieszkana przez te istotki, jej inspiracje oblekały się w duszy ludzkiej w takie właśnie formy. Bliskie światu snów, bo i w naturze jest coś przypominającego sen, jakby korzenie obu tkwiły w krainie, do której nie mamy dostępu. Jakby korzenie natury – podobnie jak korzenie człowieka – ciągnęły żywotne soki ze świata nadprzyrodzonego.
Już kiedyś o tym pisałem, ale teraz znów pojawiło się przede mną pamiętne przeżycie z dziedziny leśnych inspiracji. Wiele lat temu na wycieczce złapał mnie wiosenny deszcz. Schroniłem się pod starym bukiem, by pod jego rozłożystą koroną przeczekać ulewę. Stałem oparty o pień, gdy nagle ujrzałem przed sobą obraz: gorzko płaczącą młodą kobietę opartą o ten sam pień. Szlochała wręcz histerycznie. Jej ubranie i fryzura wydały mi się staroświeckie. Tak wyglądały i ubierały się na wycieczkę kobiety w latach dwudziestych zeszłego wieku.
Obraz ten sprawił, że nieoczekiwanie ogarnęła mnie burza uczuć, jakbym zaczął przejmować jej rozpacz. Niewiele brakowało, bym się rozpłakał jak ona, choć nie miałem ku temu żadnego powodu. Po jakimś czasie deszcz ustał i obraz kobiety rozpłynął się powoli. Spostrzegłem wówczas, że pień drzewa jest niemal pokryty wyrytymi na nim sercami. Takie serca z monogramami czy innymi napisami często można spotkać na pniach drzew, ale nigdy w życiu nie widziałem ich tylu naraz w jednym miejscu! Najwyraźniej nie byłem jedynym człowiekiem, którego w minionych dziesięcioleciach dotknął ból tej dawnej kobiety. I to odczucie skłoniło wielu do pozostawienia tu śladu własnych miłosnych emocji.
Nie umiem i nawet nie próbuję rozwikłać tego przeżycia. Gdybym na siłę szukał jakiegoś wyjaśnienia, powiedziałbym może, że drzewo zachowało wspomnienie gwałtownego wybuchu rozpaczy tej nieznajomej kobiety i ono zapisało się w delikatnej strukturze starego buka. Takie przeżycia pomagają zrozumieć świat, w którym ludzie dawnych wieków poruszali się swojsko. Pewnie w ten właśnie sposób rodziły się wierzenia dotyczące związanych z rozmaitymi miejscami dobrych lub złych duchów, których obecność ludzie na to wrażliwi (lub otwarci) na swój sposób odczuwali.
Niedawno trafił mi w ręce artykuł, w którym autor opowiada o przeszłości znanej i lubianej również przeze mnie okolicy. Wyjaśnia, dlaczego nazywa się ona właśnie tak, jak się nazywa – Ispilály (czasami pisane przez „j” na końcu słowa, ale nie ma to znaczenia). Otóż jest to lekko zniekształcone słowo ispotály, jak dawniej nazywano szpital; od końca XVIII wieku tak jest ona zaznaczana na mapach.
W tym czasie przez kraj przeszła epidemia dżumy i to miejsce wyznaczono przyjezdnym dla odbywania kwarantanny. Musieli tu spędzić czterdzieści dni pod strażą wojska. Znajduje się tu źrodło i blisko stąd do miasteczka Nagymaros, pewnie dlatego wybrano ten teren. W Ispilály, na granicy pastwiska i bukowego lasu stoi jeszcze stara chata stróża, w której dawniej czasami chroniłem się na noc. Dokładnie pamiętam, że któregoś razu podczas leśnej wyprawy zanocowaliśmy tam z przyjacielem i wieczorem przy kubku grzanego wina rozmawialiśmy o dżumie. Pojęcia nie mam, dlaczego akurat o niej i jak doszliśmy do tego tematu. Może właśnie wówczas czytałem książkę Alberta Camusa. Ale nie jestem pewien, próbuję tylko szukać jakiegoś wyjaśnienia, żeby uniknąć nawet pozoru przesadnej mistyfikacji tego faktu.
A zresztą, być może to wszystko w ogóle nie ma nic wspólnego z mistyką. Być może granice obserwacji i odczuwania biegną po prostu nie tam, gdzie je wytyczyliśmy. Wszystko wkazuje na to, że zarysowaliśmy wokół siebie świat zbyt ciasny, i wygnaliśmy z niego wszystko, na co nasz racjonalny światopogląd nie potrafił dać wyjaśnienia. A terenów leżących poza tymi granicami odtąd już po prostu nie przyjmowaliśmy do wiadomości.
Ale te tereny, niezależnie od naszych wyobrażeń, pozostały i jak najbardziej istnieją, tylko powoli opadły na dno ciemnego oceanu naszej podświadomości. Nie ma już złych ani dobrych duchów, zniknęły nimfy opiekujące się źródłami i koboldy ukryte w jaskiniach. A właściwie istnieją, tylko zmieniły się w zwiewne, przeźroczyste i senne impresje, które czasami z jakichś nieznanych przyczyn przekraczają granice wyznaczonych im rezerwatów.
Ich obecność czujemy wtedy jakby na skraju świadomości i dlatego wydaje się nam, że to wszystko tylko śnimy.
Mnie też wydaje się, że prześniłem większość najważniejszych wydarzeń z czasu spędzonego w naturze. Ale może w ciagu całego mojego życia te krótkie jak błysk senne mgnienia były jedynymi chwilami jawy?
tłum. TERESA WOROWSKA