Któregoś dnia pod koniec czerwca zadzwonił Radzibus i powiedział:
– Słuchaj, jest taka sprawa: złamałem rękę i nie mogę chodzić na siłownię, a mam wykupiony karnet na lipiec. Może ty poćwiczysz, żeby się nie zmarnował?
– Jasne, czemu nie?
Mocowanie się z żelastwem tak mi przypadło do gustu, że czyniłem to znacznie dłużej niż miesiąc. Karnet dawał prawo do półtoragodzinnego treningu we wtorki, czwartki i soboty od ósmej rano. Siłownia mieściła się na Pradze i z samego rana jako pierwsi przychodzili młodzi gangsterzy, a że byłem łysy jak oni, brali mnie za swojego i rozmawiali przy mnie swobodnie. Gdy planowali jakiś skok, zaczynali od zorientowania się, jaka im grozi kara w razie wpadki. Ich ulubione powiedzonko brzmiało: „Rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata, trzy lata się po korytarzu przelata”. Inaczej mówiąc, bez lęku imali się wszystkiego, za co groziło do trzech lat więzienia. Wtedy się przekonałem, że teza, iż wysokość kary nie ma znaczenia, lecz tylko jej nieuchronność, ma uznanie pośród prawników akademików, ale nie wśród bandziorów.
Oprócz lekcji pokory, jakiej udzielają hantle i sztanga, trochę się nauczyłem od młodej i starej bandyterki.
Pierwszą lekcję odebrałem podczas ogólnopolskiego strajku nauczycieli. Trenowało nas tego dnia kilkunastu, a na sali grało Radio Zet. W pewnym momencie spiker odczytał wiadomość, że nauczyciele zakończyli strajk, bo minister podniósł im płace o czterdzieści złotych – dzisiaj pewnie równowartość około czterystu złotych. Gdy padła suma, wszyscy zareagowali tak samo: parosekundowym rechotem. Nikt nie przerwał treningu, nie skomentował informacji choćby jednym słowem, choćby bluzgiem, tylko krótki rechot. Studiowałem wtedy polonistykę i myślałem o uczeniu w szkole.
Oprócz kilkunastu młodych było dwóch starych: Brodacz Antek – właściciel komisu samochodowego i Gruby Rychu – właściciel sex shopu.
Pewnego dnia, między jedną serią przysiadów a drugą, Rychu zagaduje Antka:
– Powiedz, Antoś, jak to jest? Są kobitki, piękne jak nie wiem co, i nic, no nic, nawet nie drgnie. A są inne, niby nic, a od razu coś cię łapie za gardło i schodzi niżej!
Antek dokończył serię przysiadów, odsapnął, pomyślał i mówi:
– Widzisz, Rychu, to są… fluidy.
Na pucołowatej twarzy Rycha najpierw nic się nie odmalowało, potem zjawił się głęboki namysł, a w końcu zajaśniała wiedza radosna:
– Aaa… fluidy!
Gdy z siłowni szedłem na zajęcia, myślałem, czym się różni rozmowa Antka z Rychem od wykładów uniwersyteckich? I tu, i tam słowa, słowa-fetysze, słowa-klucze służą za wyjaśnienie skomplikowanych zjawisk. Słyszę słowo i wiem. Wiem?
Innym razem Antek pyta Rycha:
– Wiesz, Rychu, czego najbardziej żałuję w życiu?
– No czego Antoś żałujesz?
– Że nie byłem w szkole kozłem ofiarnym, wiesz, takim pierdołą.
– Czyś ty zgłupiał?
– Nie, Rychu. Gdybym był pierdołą, pośmiewiskiem klasy, tobym teraz tak tu zapierdalał, że podniósłbym każdy ciężar. A tak to ani pierdołą nie byłem, ani najsilniejszy nie jestem. To kim, kurwa, jestem? Nikim!
Kilka godzin później omawialiśmy na ćwiczeniach z filozofii średniowieczną scholastykę i łamaliśmy sobie głowy nad kwestią wszechmocy Boga, próbując odpowiedzieć na pytanie: czy Bóg może stworzyć ciężar, którego by nie podniósł. Jeśli może, to nie podniesie, a jeśli może podnieść każdy ciężar, to nie może stworzyć takiego, którego nie dźwignie.
To kim jest Bóg?
ROBERT PAPIESKI