pamięci prof. Janiny Gorylukowej (1924–2023)
Na poziomych belkach, z których zbito ramę starych, ciężkich ogrodowych wierzei (z lat sześćdziesiątych XX w., czyli czasu, gdy rzeczy powszedniego użytku, zwłaszcza na takiej wsi jak Wojnówka, na uboczu, na skraju Puszczy, robiono jeszcze w obejściu samemu – z drewna i łyka, słomy i lnu, czy z kutego przez tutejszego kowala żelaza), łączonych na drewniane ćwieki, a osadzonych na potężnych zawiasach, wspieranych przez pionowe sprężyny, esowato wyrobione z grubej, płaskiej żelaznej odkuwki, no więc na tych belkach wrót od dawna niepotrzebnych i chylących się ku ziemi – rozrosły się na kształt rafy koralowej porosty: szare, tylko z rzadka karminowe na samych czubeczkach ich ciał, a te ciała, to są maleńkie maczugi, stalagmity i wąskie kieliszki o grubych ściankach.
Ten obraz uderzającej kształtami ciżby drobinek przypomniał mi, podobnej do złudzenia treści, grafikę Waterval (Wodospad), M. C. Eschera (z 1961), i szkic porostów, z natury, z 1942, jaki mu po latach do tej litografii posłużył; grafika sama w sobie nie tak uderzająco „czysta”, jak wiele Escherowskich prac, może zbyt „literacka” i nie o nią samą mi tu chodzi, a o tę chwilę przy wrotach w ogrodzie, gdy skupienie porostów, identyczne tutaj i u niderlandzkiego grafika, przypomniało mi szczęśliwe, matematyczne lata.
Escher żył w świecie, którym zawładnęły desenie, symetrie, translacje i prawa krystalografii, i nagle, na dróżce od domu ku stodole, kępki porostów przywróciły na chwilę młodzieńczą fascynację matematyką, nauką pierwszą z pierwszych – gdy radowałem się kiedyś tym samym, czym żył niderlandzki grafik. Przystanąłem przy zszarzałych od starości belkach i deskach wrót, i uśmiechnąłem się do myśli o czasach licealnych, kiedy rozgryzałem zadania i problematy matematyczne, jakie co jakiś czas podsuwał mi Paweł Kerntopf, bym miał się czym trudzić i bym mógł zaznać – jak się okazało, ożywczej na długie lata – radości rozgryzania porządku tego wszystkiego, co wokół nas. Ten matematyczny zrąb istnienia, uporządkowanie świata – jakbyśmy je jedynie odkrywali (?), przy czym struktury rzeczywistości pozostają w zadziwiającej zgodności z drogami, jakimi jesteśmy prowadzeni przez rozum, zgodności z tym, jak to wszystko potrafimy zobaczyć, dotknąć i analizować.
Czytywałem wtedy książki matematyczne, i zasadnicze, i popularne, przypominam sobie Bołtiańskiego i Jefremowicza, Coxetera, Couranta, Hilberta i Cohn-Vossena, Sierpińskiego czy Weyla. „Czytanie” to może termin nie całkiem odpowiedni, bo takie książki trzeba, by w ogóle posuwać się w lekturze, rozgryzać, odtwarzać sobie w głowie drogę, jaką szli autorzy. W szkole w tych czasach mieliśmy podręczniki do matematyki, myślę, najlepsze z możliwych, bo dotykające istoty, prowadzące szlakiem aksjomatów i pasma logicznie wysnuwanych twierdzeń, a nie tylko – ukazujące algorytmy czy umiejętności, jak mogłoby to być, gdybyśmy uczyli się z innych książek, gorszych, nietwórczych. W pierwszej klasie (właśnie wtedy trafiłem, dzięki licealnym lekcjom i książce z reprodukcjami prac M. C. Eschera w bibliotece ojca, na klasy symetrii czy problemy topologii) mieliśmy do podstaw geometrii właśnie taki świetny podręcznik Zofii Krygowskiej, no a lekcje matematyki miała z nami profesor Gorylukowa, promieniująca energią i radością, jaką zapewne rodziło w niej już samo to, że jest matematyczką. Podczas świetlistych godzin matematyki odsłaniała przed nami to, jak rozmaite struktury bada matematyka, przywołując od czasu do czasu – to jednak była szkoła – któreś z nas do tablicy, a robiła to celnym rzutem kawałka kredy, od swej katedry w kierunku wybranej uczniowskiej ławki, no i tę kredę trzeba było wtedy schwytać, by – już z nią w palcach – ruszyć ku pionowej, zielonej płaszczyźnie, obrzeżonej u dołu długą, wklęśle wyfrezowaną listwą na kawałki kredy i na wilgotną ścierkę, do zmazywania zapisów już niepotrzebnych albo błędnych.
C. Escher wypełniał powierzchnie grafik ptakami, gadami, psami, postaciami ludzi pieszych i konnych, wrysowanymi w owe odpowiednio konstruowane „obszary fundamentalne”, te klepki matematycznych parkietów, jakimi potrafimy bez reszty, ale i bez luk, zapełnić dwuwymiarowy świat, stosując siedemnaście klas symetrii (robili to, na przykład, muzułmańscy artyści-geometrzy, od Buchary po Alhambrę, co u nas, w ostatnich latach, w szczegółach omawia w dość przystępnych książkach matematyk, Mirosław Majewski). Bo tych klas jest dokładnie siedemnaście i nigdy nie będzie inaczej; pamiętam lekcję, gdy dowód na to przeprowadzała, biało na zielonym, prof. Gorylukowa.
Zapełniał więc Escher stworzeniami, na przykład ptakami, owe w domyśle bezbrzeżne płaszczyzny, a ja ujrzałem tu na wsi, przed kilkunasty laty chmurę szpaków – pofalowany, ślizgający się sam po sobie ptasi dywan, w którym każde z setek ptaków, wśród tysięcznych ruchów skrzydeł, ciał i sterówek, utrzymywało z sąsiadami – jak daleko sięga takie sąsiedztwo, ta bratnia tożsamość ruchu i kształtu, to niezmiernie ciekawe? – wspólny rytm i kierunek. Myśląc o Escherowskich zwierzęcych „parkietażach”, wyciąłem wtedy linoryt Szpaki, gdzie gęstwina ptaków, zlewająca się ku granicy w czarną plamę, przecina się, jakby bezładnie, z płaszczyzną powietrznego tła, które rozszerza się z kolei w czystą biel graficznego arkusza; bezład tej sceny jest tylko pozorny, bo szpaki, które coraz gęściej lub – gdy spojrzeć na nie w kierunku odwrotnym – coraz to luźniej pokrywają niebo, są jak odciski jednego stempla, uchwycone w jednym i tym samym ruchu skrzydeł, bo tylko dzięki jedności swych sylwetek mogą uczestniczyć w zsynchronizowanym ruchu podniebnego, matematycznego dywanu, jakiego szum zaskoczył mnie kiedyś nagle, pod lasem, w Wojnówce.
JAKUB DOLATOWSKI