Profesor Lech Sokół, związany z Instytutem Sztuki PAN, wybitny znawca teatru i witkacolog, badacz literatury skandynawskiej, także dyplomata, przez długie lata „skrywał” w sobie poetę. W 2023 roku oficyna Liber Pro Arte wydała, przygotowaną w ponad pół wieku po debiucie, poetycką summę, na którą składa się sto trzydzieści jeden utworów. „Skrywał”, zapisałem w cudzysłowie, jako że Lech Sokół publikował wcześniej zarówno wiersze jak i przekłady w czasopismach, ale mało kto o tym wiedział.
Lech Sokół urodził się w 1942 roku w cysterskiej Koprzywnicy i wiele z pomieszczonych w tomie Człowiek i drzewo wierszy odnosi się do „świętej ziemi dzieciństwa” i sandomierskiej niwy. To na nich chciałbym skupić swoje „szkiełko i oko”, a i serce, gdyż poezja jest centrum ludzkiej uczuciowości. Najlepiej czuje się w tym, co ukryte lub choćby mniej jawne. Jest, jak pisze K. I. Gałczyński, „złotym szerszeniem w szczelinie cywilizacji”.
Tych „sandomierskich” wierszy jest ćwierć setki, czyli niemało i stanowią, choć rozproszone po całości, mały tomik w dużym tomie. Wielką kropką, którą poeta stawia na końcu jest wiersz Koprzywnica sygnalizujący powrót do krainy dzieciństwa, bo nawet najwięksi wędrowcy powracają, aby spocząć na progu rodzinnego domostwa, w cieniu pierwszego drzewa, na brzegu pierwszej rzeki, mimo że miejsca te najczęściej spotkała już „ohyda spustoszenia”. Niezależnie od tego Sokół pisze: „Tam zapewne mój umysł / Byłby mieszkał bezpiecznie”. W małych miasteczkach „zapylonych i białych od słońca”, w których place targowe pokryte są końskim łajnem, okoliczne drogi biegnące pośród wierzb i topoli są niebrukowane, między polem, a polem, na wietrze. Podobnych szczegółów krajobrazu okołosandomierskiego mógłbym z wierszy Lecha Sokoła wyciągać bez liku, ale one przecież najlepiej czują się w zawiasach konkretnych utworów, prowadzą nas w architekturę i przyrodę dzieciństwa. Obwiedzione są wyraźnym konturem, nasycone kształtem i barwą, dźwiękiem, niekiedy zapachem i nazywane tak, jak ustaliła to historia. Jest więc folwark Speranda, są Borki, wieś Ciszyca, Sośniczany, Samborzec, Łoniowo, Sandomierz, Koprzywnica, a w niej kościół Świętego Floriana, synagoga, której już nie ma, brukowane podwórko, sandomierskie ulice (Browarna, Szeroka, Za bramka, Najświętszej Marii Panny – obecnie Mariacka, Rybitwy). Mamy katedrę, dawny kirkut i mnóstwo drzew rozmaitych, także tych owocowych i ptaków nieprzebrane gromady, podwórka, łąki, pastwiska, pola, rżyska, rzeki. Te wiersze, odnoszące się do raju dzieciństwa, którego „nikt nie pilnował” zaludnione są rodziną poety, dziadkiem Wincentym (ze względu na błogosławionego Wincentego Kadłubka imię to często nadawano w Sandomierskiem, nosił jej również pisarz i działacz ludowy Burek, ojciec Marty, Tomasza i Krzysztofa), wujem Janem, kuzynkami, krewnymi, Cyganami, cystersami i Żydami, krawcem Turbakiem, panem Wasserem, panią Fisch, fryzjerem Beksińskim, woźnym Pikulskim, sędzią Franczakiem, a nawet przyzywanym przez poetę rycerzem Bogorią Skotnickim. I choć Sokół sakralizuje dzieciństwo, Sandomierz nazywając Jeruzalem, a rzekę / rzeki domowe Jordanem, nie oznacza to, że w swoich obrazach podaje jedynie locus amoenus. Przypomnijmy: przychodzi na świat w Koprzywnicy w trzecim roku niemieckiej okupacji, horroru wojny i poddaństwa, kiedy żołnierz lub policjant stają się władcami życia i śmierci. Dlatego sielskość krajobrazów i błogość pławienia się w nich rozrywa krzyk „chłopca pełznącego wśród bomb i pocisków” lub senny koszmar zamknięty w obrazie:
Krzyczał człowiek
W szkarłatnym płaszczu ognia
Szarpał palcami brodę
Zamienioną w gęstwę płomieni
Chciałbym jeden z wierszy, których spoiwem jest tragiczny losów Żydów polskich przytoczyć w całości. Budulcem tego utworu są opozycje przedstawione rzeczowo i tak plastycznie, że ciekaw jestem jakby ten obraz przedstawił malarz miniaturzysta. Mógłby ten wiersz stanowić także jedno z epitafiów zamieszczonych w poetyckim arcydziele, jakim są Umarli ze Spoon River Edgara Lee Mastersa z 1915 roku. Pisze Sokół:
W moim kraju bocian jeszcze nie spalił się na gnieździe
Miasta stały prawdziwe
Pan Wasser i pani Truskier wyszli na spacer z wnukami
Pod gruszą na śnieżnym obrusie
Rodzina pomordowanych spożywała wesoły posiłek
Patefon skrzypiał lekko
Rzeki krwi były zatrzaśnięte u źródeł
Płynęło mleko i miód
Nie był to kraj szczęśliwy.
Przyjrzyjmy się teraz tytułowi tomu: Człowiek i drzewo. Mówi wiele i nie jest przypadkowy. Ten sam tytuł nosi wiersz wprowadzający w pozostałe, a co najważniejsze nie pozostawia najmniejszych złudzeń, kim jest człowiek w relacji z drzewem i jak dalece w godzinie naszej epoki przestało ono być dla niego święte, w ogóle przestało być podmiotem, jakby w ukrytej części ludzkiego mózgu „wyschnięciu” uległo miejsce odczuwające świat jako żywy organizm, jako stworzenie, w którym każdy byt posiada swój system nerwowy, a w pewnym sensie także „językowy”. Drzewo podobnie jak i zwierzęta stały się surowcami i przedmiotami służącymi przetwarzaniu, konsumpcji, pozyskiwaniu energii. Nikt już nie przeżegna drzewa lub sam się nie przeżegna przed jego wycięciem. W ogóle stosunek Polaków do drzew jest podejrzany, o czym w Podróżach do Polski pisał Jarosław Iwaszkiewicz, który Sandomierz i sandomierską okolicę upodobał sobie jako swoją małą ojczyznę. Miasto było dla niego powidokiem któregoś z włoskich miast, okolicę zaś przyrównywał do krajobrazu, w którym postawione zostało Palermo. On już w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubolewał nad bezmyślną wycinką drzew, zwłaszcza starych, przydrożnych alei.
Porównując: drzewo jest dla natury tym, czym genialny obraz lub rzeźba dla sztuki. Stare drzewa są dla krajobrazu żywymi rzeźbami, sędziwymi, jednonogimi starcami, którym należny jest szacunek, choćby dlatego, że są starsze od nas. Chińczycy i Rosjanie chcąc upokorzyć podbite ludy wycinali drzewa. A drzewo wiadomo, daje cień i ochłodę, daje owoc, szumi i oczyszcza powietrze, a gdy zostaje ścięte upadają wraz z nim ptasie gniazda. We wszystkich kulturach było symbolem wplecionym w religijny wymiar ludzkiej egzystencji. W chrześcijaństwie jest oznaką życia i śmierci. Jest także drzewem cierpienia.
Drzewa, którym człowiek odbiera „niewinność zieleń i serce” są wszechobecne w poezji Sokoła. Niekiedy wydaje się, że wyrasta z nich litera życia. Zabierając drzewom niewinność, sami ją tracimy. Gorzej nie będzie, ale my, a wszystko na to wskazuje, utracić możemy niewinność do gruntu – jeden z największych, bo świętych, atrybutów życia.
Napisałem, że wiersze Lecha Sokoła są niejako zadrzewione, jak zadrzewiony jest Sandomierz, to jedno z nielicznych w naszym kraju miast ogrodów, w których stare drzewo wciąż naturalnie i ufnie stoi, jakby miało przed sobą całą wieczność. Lech Sokół należy do pokolenia, dla którego drzewo było miejscem zabawy, kryjówką, ale służyło także za punkt obserwacyjny, dawało lepsze wejrzenie w świat.
Sokół wpisuje się w długi poczet pisarzy i poetów polskich, którzy mieli swoje rzeki i drzewa domowe: Jan Kochanowski, Juliusz Słowacki, Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Tadeusz Nowak, Czesław Miłosz, Bruno Schulz… Rozmowa z tymi, którzy byli przed nami przekonuje mnie w poezji najbardziej. Wiersz staje się wówczas formą bardziej pojemną. Dotyczy to zarówno wielkich cieni, jak i naszych bliskich. W tomie Lecha Sokoła nie tylko szumią drzewa, dokonują się także obroty ciał i duchów. Te wiersze są ich przywołaniem i zaproszeniem do naszego życia.
WOJCIECH KASS