fbpx
HOME
Paweł Hertz

Jesień poezji

Zmienna wiosna, leniwe lato mniej usposabiają do refleksji niż poważna jesień, co poprzedza zawsze długą u nas zimę. Wincenty Pol pięknie opowiada o jesieni, że to „dziwnie mądra pora roku”, dojrzały czas po odprawionych już wielkich pracach, po burzach przebytych i bólach ukojonych. Ale kto by czytał Wincentego Pola! Poezja nowoczesna gardzi takimi rzeczami, zerwała więzy, które przytwierdzały ją do ziemi, zburzyła i pomieszała blaski, barwy, dźwięki i pojęcia, nie chce słyszeć nawet o refleksji, a między nią i jej czytelnikiem brak owego najważniejszego sprawdzianu, którym do niedawna jeszcze był dla obojga świat widzialny. Do niedawna też miano poeta oznaczało bardzo wiele, dziś przydaje się je dość machinalnie każdemu, kto składa wyrazy w sposób dowolny nie dla siebie może, lecz dla czytelników. Dawniej na oznaczenie takiego zajęcia istniało kilka określeń, używanych w zależności od wagi i znaczenia, które czytelnicy, a nie poeci przywiązywali do ogłoszonych utworów: byli więc grafomani, wierszokleci, wierszopisowie, poeci, bardowie, piewcy, a wreszcie wieszczowie. Dziś nikomu nawet na myśl nie przychodzi, aby skorzystać z bogactwa wyrazów w tym zakresie. Wydaje mi się, że raz tylko użyłem wyrażenia: grafoman. Zamierzano wydawać jakieś pismo literackie. Inicjatorem był między innymi ktoś, kto cieszył się sławą poety, lecz w moim głębokim przekonaniu wcale nim nie był, a w dodatku głosił teorie literackie najzupełniej dla mnie nie do przyjęcia. Zaproszony przez owego pisarza, powiedziałem mu, że nie widzę powodu, aby wydawać wspólnie pismo, skoro on mnie uważa za grafomana, a ja jego za głupca.

W minionym stuleciu pisano wierszem z równym zapałem, co w obecnym, tyle tylko, że zarówno piszący, jak czytający wiedzieli o istnieniu owej drabiny hierarchicznej, której stopni nikt przeskoczyć nie zdoła. Za naszych czasów drabinę usunięto, lecz istoty sprawy w niczym to nie zmieni. Układając mój Zbiór poetów polskich XIX wieku, lepiej pewno niż ktokolwiek zdaję sobie sprawę z chłamu wierszopisarskiego, który napełniał tamte książki i czasopisma. Ale każdy z owych najbardziej nawet nieudolnie napisanych utworów był w jakiś sposób sprawdzalny, przynosił lepiej czy gorzej odbity fragment świata myśli, wrażeń, uczuć, barw, dźwięków, woni rzeczywistych, dostępnych każdemu na równi z piszącym. Gdy więc utworu takiego nie można zaliczyć do poezji, zawsze w nim pozostaje dość elementów rzeczywistego życia czy świata, aby mógł służyć jako świadectwo swojego czasu i panującej w nim wrażliwości. Dziś, gdy te więzy zerwano, wszystko jest względne, niepewne i już nie poszczególne utwory, ale całość tego dziwnego zjawiska, jakim jest współczesne wierszopisarstwo, stanowi objaw określonego stanu duchowego znacznej części młodzieży wykształconej, z niej to bowiem, choć wykształcenie to bywa lepsze czy gorsze, rekrutuje się większość piszących.

Przyznam, że choć pisywałem do rymu, nigdy mi nie przyszło na myśl uważać się za poetę. Ten wyraz wydaje mi się w zestawieniu z tym, co na tym polu udało mi się osiągnąć, nader pretensjonalny, a na dobitkę nasuwa mi zawsze na pamięć szyderczy wzrok Witolda Gombrowicza i jego charakterystyczny głos, mówiący: „To jest, panie Paweł, poeta Rzeczyca”. Jakoś pośród młodych adeptów pióra, do których sam się zaliczałem, podobnie zresztą jak Gombrowicz, był również wierszopis o takim pseudonimie. Określenie: poeta, a nade wszystko: młody poeta przyprawiało mnie zawsze o rumieniec i do dziś tak pozostało, nigdy sam bym tak o sobie nie tylko nie powiedział, ale nawet nie pomyślał. Sam sobie wydaję się kimś, kto zapisuje własne myśli i uczucia, ale to nie jest i być nie może zawodem. Czasy sprawiły, że to zapisywanie dostarcza mi środki do życia, ale dzieje się tak nie dlatego, żem obrał taką profesję, lecz dlatego, że w świecie, w którym żyję, wszystko przelicza się na pieniądze. Jestem więc zawodowcem wbrew własnej naturze i przekonaniu. Tymczasem obserwuję nie bez zdziwienia, że taki stan właśnie stał się marzeniem wszystkich początkujących wierszopisów. Cały układ stosunków i sił panujących w naszym świecie, owe niezliczone konkursy, redakcje czasopism, urządzenia i instytucje do przekazywania głosów i obrazów, wszystko jeszcze owo marzenie podsyca, a częściowo dopomaga w jego spełnianiu. Istnieją nawet pisma poświęcone poezji, co zawsze wydaje mi się bez większego sensu, bo choć podział na gatunki jest bardzo użyteczny w historii literatury, znaczenie jego jest znikome, a odczytanie wszystkich utworów zgromadzonych w jednym numerze takiego czasopisma wydaje mi się męką niewypowiedzianą dla czytelnika, który sam wierszy nie pisze.

Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że my wszyscy, co wierszem piszemy, pasożytujemy właściwie na tym wysokim powołaniu, którym poezja niegdyś w Polsce była. A była nie dlatego, że mówiła wierszem, lecz dlatego, że mówiła rzeczy najważniejsze, które, odnosząc się do naszego życia zbiorowego, odnosiły się tym samym do spraw każdego, kto w tym życiu musiał uczestniczyć. Toteż szaleństwo Improwizacji czy Króla-Ducha jest tylko pozorne.

Najulubieńszym dziś określeniem poety jest jego młodość. Młody poeta… Taki miewa niekiedy nawet pod czterdziestkę. Słowacki w jego wieku przenosił się już na tamten świat i miał za sobą kilkanaście tomów. Wiersze młodziutkie Słowackiego są nikłe. Wiersze młodego Mickiewicza, choć silniejsze, wyrazistsze, żyją w aureoli dzieł wieku dojrzalszego. Młodość nie jest rozumną kategorią w ocenie poezji. Co innego młodzi poeci umarli. Albo poeci, co umilkli młodo. Na ich słowach trwa cień tajemnicy, która zawsze tkwi w śmierci, w milczeniu, a te słowa bywają ubogie, czytamy z nich całe to krótkie życie albo całą tę wielką ciszę, co się tuż za nimi rozciąga.

Myślę, że nie należy młodym poetom dawać jakichkolwiek rad czy wskazówek. Szkoły poezji to albo szaleństwo, albo maniactwo. Byli tacy, co powiadali adeptom: najmniej słów. A ci temu wierzyli, ufając owym magom, których największą troską było, jak powiada w swoim Traktacie poetyckim pewien mój zamorski przyjaciel, aby „w ruch puścić statyczne obrazy”. Trzeba, aby w wierszu było tyle słów, ile ich tam być powinno. Trzeba, idąc między krajobrazami świata, wiedzieć, że one pozostaną, kiedy nas już nie będzie i że to właśnie ich nieruchomość jest ostoją wszelkiej pamięci i wszelkiego ładu, czyli wszelkiej poezji. Inaczej nic się w wierszach nie ostoi, zgaśnie w nich światło, ulotni się woń, ścichnie dźwięk. Nastąpi prawdziwa jesień poezji, zmierzająca ku długiej zimie.

PAWEŁ HERTZ

Z tomu Miary i wagi. Warszawa, PIW, 1978.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek