Zakończenie budowy
Odtworzenie czarnej kuchni z używanych dawniej materiałów, i to tą samą techniką było dużym wyzwaniem. Dlatego ważne było zrobienie dokładnych planów rozbiórkowych (uwzględniając późniejsze przeróbki – np. wybite w jednej ze ścian dodatkowe drzwi), aby później na ich podstawie można były wybudować komin jak oryginalny.
To był dla nas (i naszych majstrów) jeden z najtrudniejszych etapów. O ile z drewnem i pracami ciesielskimi nie mieliśmy technicznych problemów, to nie byliśmy pewni jak wybudować taki wielki, stożkowaty komin bez cementu, metalowych zbrojeń, łączników, etc., a przy jedynie przy dużych i ciężkich cegieł oraz gliny (i to z założeniem, że wszystko musi działać, a nie być jedynie atrapą). Szukaliśmy wskazówek w literaturze, porady w okolicznych skansenach, ale niewiele się dowiedzieliśmy…
W trakcie (od-)budowy odwiedził nas prof. Marian Pokropek – długoletni kierownik Zakładu Etnografii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, założyciel Muzeum Polskiej Sztuki Ludowej w Otrębusach oraz autor publikacji na temat mazurskiego budownictwa drewnianego. Z uznaniem oglądał nasze dotychczasowe dokonania oraz rozpoczętą budowę, a my wypytywaliśmy go o kwestie techniczne – w szczególności dotyczące budowy czarnej kuchni. Odpowiedział: „Ja jestem teoretykiem. Wy będziecie lepiej niż ja wiedzieć jak to zrobić, bo jesteście praktykami”. Schlebiało nam to i dodawało pewności siebie.
No więc budowaliśmy zgodnie ze sporządzonymi planami wykonanymi podczas rozbiórki oraz… na wyczucie. Dolną część (na parterze, do sufitu) szerokiego komina – mieszczącą czarną kuchnię, z piecem chlebowym i wędzarnią, oraz z przylegającymi piecami i zapieckiem, udało się postawić bez przeszkód. Trudniej było wykonać górną, piramidalną część komina. By uzyskać odpowiedni ukos ścian dwukrotnie rozbieraliśmy rozpoczętą budowę, bo przy zbyt dużym skosie komin zawaliłby się do środka, a przy zbyt małym byłby zbyt szeroki u góry. „Do trzech razy sztuka” – no i za trzecim razem udało się i w końcu można było zamykać „dziurę” w dachu.
Ci, którzy mają doświadczenie w budowaniu domów, wiedzą, że wykończenie wnętrz jest czasochłonne (i kosztowne). W naszym przypadku jednym z wielu kłopotów były podłogi. W oryginale podłoga na poddaszu (będąca zarazem sufitem izb na parterze) była wykona z długich na ponad 8 metrów desek, szerokich na 20-40 cm i bardzo grubych – prawie na 6 cm (obecny standard to 4 m długości, 15-20 cm szerokości, zaledwie 24 mm grubości). Ze względu na stopień zniszczenia budynku udało się nam odzyskać niecałą połowę dwustuletnich desek, które wykorzystaliśmy ponownie. Resztę trzeba było zastąpić nowymi, a ponieważ w żadnym z okolicznych tartaków nie mieli niczego podobnego (i nie podejmowali się zrobić ich dla nas na zamówienie), więc musieliśmy je zrobić sami. W nadleśnictwie już w zimie zamówiliśmy potężne kłody tzw. posuszu świerkowego (by ograniczyć czas suszenia), które zwieźliśmy do Kadzidłowa. Potem wynajęliśmy tzw. przewoźny trak, i na wiosnę, na miejscu wyrabialiśmy deski podłogowe jakich potrzebowaliśmy na poddasze i parter budynku (bo te też były w podłym stanie).
Gdy już mieliśmy deski należało ułożyć je w izbach jak dawniej, czyli… bez używania gwoździ metalowych. Ale naszemu majstrowi niezbyt się to spodobało, więc zaproponował inny sposób: „W deskach nawiercimy płytkie otworki, w które wbijemy gwoździe, a łepki gwoździ i te otworki zamaskujemy drewnianymi kółeczkami wyciętymi z drewna”.
Oczywiście nie zgodziliśmy się na ten „fortel” i chcąc nie chcąc majster musiał podłogi układać wbijając kołki strugane z żywicznego drewna sosnowego. Ale gdy zakończył pracę przyznał z uznaniem, że jednak to my mieliśmy rację, bo to lepsza metoda, deski nie „pracują” (nie paczą się) i nie skrzypią. Jakiś czas później, już po zakończeniu pracy u nas, pochwalił się, że kolejnemu inwestorowi zaproponował „naszą metodę” i wyszło doskonale.
Sporo czasu wymagało również tynkowanie ścian tradycyjną metodą, czyli gliną. Obecnie do wykańczania ścian w budynkach drewnianych używa się płyty gipsowo-kartonowe lub tzw. gładzie gipsowe (jedne i drugie nie przepuszczają powietrze więc nie są „najzdrowsze” dla drewna), które nakłada się np. na siatki plastykowe. Ale dwieście lat temu – gdy jak pisałem, nie było gwoździ metalowych, w belki wbijano małe drewniane kołeczki (to żmudna praca, więc pod koniec XIX w. zamiast kołeczków nabijano już dranki, czyli listewki ukośnie nabijane przy pomocy gwoździ kwadratowych), na które później nakładano etapami tynk gliniano-piaszczysty. Glina schnie wolno (ale za to, gdy wyschnie jest doskonałym izolatorem i regulatorem wilgotności w budynku), więc dość długo trwało tynkowanie (wcześniej jeszcze elektryk wykonał instalację).
Ostatnim etapem było dorabianie okien. Z oryginalnych (co odnotowano w „Białej księdze” – o której pisałem wcześniej) zachowało się tylko jedno, ale dzięki temu mieliśmy wzór jak zrobić pozostałe. Brakowało też części oryginalnych drzwi, ale „w zapasie” mieliśmy ładne stare drzwi z innych rozebranych chałup, wiec trzeba było je tylko dopasować rozmiarami.
Jedyne czego nam zabrakło, to oryginalnych „wiekowych” okiennic, które dopiero po kilkunasu latach – w 2023 roku (!) udało się nam znaleźć i zawiesić na ścianach pięknie odbudowanej chałupy.
KRZYSZTOF A. WOROBIEC