Przedziwne i rzadkie to doświadczenie lekturowe, kiedy literatura w niezamierzony sposób antycypuje przyszłe wydarzenia. I nie mam tu na myśli wielkiej tradycji profetycznej, chodzi mi raczej o niewytłumaczalne koincydencje, które dopiero po pewnym czasie nabierają dodatkowego znaczenia, kiedy słowo pisane zaczyna się przyglądać swojemu odbiciu w gwałtownie zmąconej tafli historii. Z taką niecodzienną sytuacją mamy do czynienia w Amerykańskich cieniach Wojciecha Karpińskiego, dzienniku podróży do Ameryki, którą autor odbył w 1981 roku. W arcydzielnej miniaturze narracyjnej zatytułowanej Nad Central Parkiem – fragment datowany na 13 października – Karpiński opisał kolejny już przylot samolotem do Nowego Jorku. Tym razem było to jednak doświadczenie niepodobne do wcześniejszych, bo miasto w pełni odsłoniło swoje spektakularne, dotąd skrzętnie skrywane oblicze. Oczom eseisty ukazał się niepowtarzalny, wymarzony widok z góry na samo centrum tętniącej życiem amerykańskiej aglomeracji: „Tyle razy się skarżyłem, że przylatując do Nowego Jorku, nie widziałem Manhattanu z góry. Chodząc po mieście, daremnie szukałem odkrywczych perspektyw w przejrzystej, lecz monotonnej szachownicy ulic. Teraz wszystko zostało nadrobione. Samolot leciał nisko nad Dolnym Manhattanem. Na wysokości Central Parku dokonał obrotu, powoli odsłaniając najbardziej efektowne widoki, pochylając się na moją stronę” .
Niski przelot nad Nowym Jorkiem budzi uzasadnione emocje, pozwala spojrzeć na miasto z innej perspektywy, daje nowy punkt odniesienia dla obserwacji jego struktury i dynamiki, ale staje się także – co ciekawe – doskonałą okazją do autorefleksji. Poznawanie Ameryki, jej mapowanie, okazuje się w równym stopniu podróżą w głąb siebie, do źródeł osobistych preferencji oraz idiosynkrazji. Wzruszenie eseisty wiąże się ze wspomnieniami podróży sprzed trzech lat i koncertem Metropolitan Opera w Central Parku. Ale jednocześnie jest czymś więcej, prowokuje pytanie o adekwatność i aktualność poczynionych wtedy obserwacji i związanych z nimi analiz: „Czy dostrzegłem wówczas Mapę Ameryki, czy też to była moja mapa, na tle mojej generacji, mojego kraju, moich problemów, a nowojorskie widoki były tylko tłem, wciąż wymykającym się, obcym? Autobiographie par personnes interposées?”.
Sentymentalny wymiar tego wspomnienia bez wątpienia jest istotny, sam autor wyraźnie go eksponuje. Równie ważne jest jednak także przywołanie programowego szkicu Mapa Ameryki, który otwierał tom W Central Parku. Przypomnijmy najważniejsze myśli tamtego tekstu. Przedstawienie Rigoletta w otwartej przestrzeni miejskiej stało się pretekstem do próby uchwycenia istoty amerykańskiej wielokulturowości, w której kontrasty między osobistą swobodą, modernizmem przestrzeni miejskiej i nieograniczonym wręcz potencjałem absorpcji największych osiągnięć światowej kultury tworzą niepowtarzalny kolaż definiujący rzeczywistość, z pozoru tylko ograniczoną jakimikolwiek barierami. Kakofonia zmysłowych doświadczeń oraz bogactwo intelektualnych poruszeń, wszystko to sprawia, że próba pojęciowego ujęcia fenomenu Ameryki staje się wyłącznie migotliwym mirażem – o ile w jakichkolwiek innych okolicznościach byłaby możliwa. Na to nakłada się także nieunikniony bagaż indywidualnych doświadczeń i oszołomienie możliwością odkrywania kolejnych odsłon Nowego Świata. To właśnie ciągłe oscylowanie pomiędzy byciem tu i teraz a jednocześnie doświadczeniem własnej obcości określa ramy tej podróży. Pisze Karpiński: „W czasie przedstawienia Rigoletta ogarnęło mnie przekonanie, że odnajduję ukryty sens dotychczasowej wędrówki. A przecież wciąż natykałem się w Stanach na nieprzekraczalną zasłonę oddzielającą od spraw, ludzi, widoków, książek, obrazów. Wspaniałość doznań nieraz paraliżuje. Intensywność chwili, odmienna od czasu powszedniego, stanowi wówczas dodatkową kurtynę. Niestyczność wyobraźni, obcość języka. Ten, kto przeżywa, jest osobowością wewnątrz osobowości, wydzielony, odmienny. Niekiedy jednak wyobraźnia odnajduje się i utwierdza w podróży, wyjeżdża z nami, wysyła nas ku światu, ułatwia porozumienie, uczy o innych i o nas samych. Festyn w Central Parku sprzyjał otwarciu i komunikatywności wyobraźni. Od dawna problem dla mnie podstawowy: uzyskać głos, nauczyć się języka, w którym mógłbym ujmować świat i siebie bez deformacji sensu. Podróże – jak dzieła sztuki – są szkołą mowy” .
Odkrywanie Ameryki polega więc na kumulacji doświadczeń oraz na poszukiwaniu języka zdolnego je wyrazić, bez zbędnego nalotu konwencjonalnych zapośredniczeń, także bez nadmiaru egzaltacji, której emocjonalny rys mógłby zniweczyć podejmowany wysiłek w celu dotarcia do istoty rzeczy. Podróż jest bowiem w równym stopniu przeżyciem zmysłowym, co intelektualnym. Nie da się jednak zrealizować tak ambitnego planu bez właściwych przewodników – to oni pokazują, co jest naprawdę ważne, radzą, a kiedy trzeba, pozwalają się skonfrontować, stanowią istotny punkt odniesienia, zakotwiczają w tradycji, towarzyszą wielkim pochodem cieni, cierpliwie tłumaczą i wyjaśniają. Dzięki temu dialogowi w efekcie dostajemy coś więcej niż tylko kolekcję mniej lub bardziej efektowanych pocztówek. Są tu Nabokov i Sołżenicyn, Kawafis i Tocqueville, Miłosz i Gombrowicz, Lechoń, Wittlin i Stempowski, ale także Hockney i Steinberg – każdy z nich w inny sposób miał udział w doświadczaniu pełni Ameryki. Każdy z nich był przewodnikiem po innym jej wycinku, niekiedy zaledwie pobudzając wyobraźnię, innym razem podsuwając gotowe formuły i style patrzenia, zdarzało się, że wywołując opór i jednoczesną fascynację. Podróż do źródeł Ameryki okazuje się w równym stopniu podróżą do źródeł europejskiej kultury i tożsamości – prawdziwym paradoksem jest, że droga do Nowego Świata jest drogą w głąb samego siebie, i jako taka nie ma końca, trwa i musi trwać, rozpalać wyobraźnię i sycić zmysły.
„Dlatego, jak sądzę, nie ma jednolitej lekcji amerykańskiej kultury, jednorodnej mapy Ameryki. Uwaga oglądającego kieruje się ku kilku motywom, wybranym subiektywnie, lecz wpisanym w amerykański horyzont, rozwijającym tu swój sens. Nie Naphta ani Settembrini prowadzili mnie po Ameryce, nie podpisywałem też z nikim kontraktu, nikt nie obiecywał mi upojenia chwilą. Przeciwnie, w bibliotekach Yale czy Harvardu, w Metropolitan Opera, w muzeach Bostonu i Williamstown, a także w barach Greenwich Village czy San Francisco walczyłem z faustycznymi pokusami. Budowałem trwanie w czasie, genealogię i perspektywy” – podsumowuje swoje odkrywanie Ameryki Karpiński . Imponować może szczerość tego wyznania. Coś co w założeniu miało być definitywnym obrazem, odkryciem samej esencji, w efekcie okazuje się „zaledwie” zapisem procesu poznawania świata zewnętrznego i samego siebie. Niezwykle cenna to lekcja wrażliwości, ale także wzór dojrzałej postawy kulturowej, której istotą jest zakorzenienie w tradycji rozumiane jako żywy, trwający wciąż dialog. Nie chodzi więc o strzepywanie kurzu pokrywającego mniej lub bardziej zapomniane arcydzieła światowej kultury. Prawdziwą stawką jest bowiem uparte, niekończące się poszukiwanie źródeł aksjologii Zachodu, aby zrozumieć własną specyfikę, zawczasu dostrzec możliwe zagrożenia, jak również docenić wciąż jeszcze istniejące szanse.
Czy można więc tym samym stwierdzić klęskę projektu? W ten sposób pisze o tym Karpiński, chociaż należy to odczytywać przede wszystkim jako autoironiczną, jednocześnie pełną nadziei zapowiedź dalszego ciągu poszukiwań, próbę wytyczenia drogi na przyszłość, projekt podróży w przestrzeni i wyobraźni: „Wyprawa do Nowego Świata to nie tylko podróż w przestrzeni, ale też podróże w czasie, lekcja geografii i zarazem lekcja języka. Nie wyszedłem z tych nauk zwycięsko. Wyjeżdżając, miałem przekonanie, że to, co potrafię opowiedzieć, jeżeli potrafię, to tylko pierwsza wersja, tylko szkic mapy Ameryki. Zamknąć wrażeń z Central Parku nie umiem. Nie zamknęły się przecież. Jeszcze Ameryka nie została oswojona, jeszcze powroty dają radość, trwa pamięć, a wyobraźnia wybiega naprzód. Jeszcze nie koniec podróży” .
W ten sposób wracamy do punktu wyjścia, do zapisu z dziennika podróży po Ameryce, w którym autor wprost nawiązał do swojego wcześniejszego pobytu w Stanach i szkicu, którego punktem wyjścia stał się pamiętny koncert Rigoletta w Central Parku. Trzy lata później, przyglądając się swoim własnym rozmyślaniom z dystansu, będąc w przededniu podjęcia jednej z najważniejszych decyzji życiowych, z większą precyzją dostrzegał istotne uwarunkowania własnych poszukiwań, ale pełniej także – jak sądzę – rozumiał Nowy Świat. Wiedział, że za „niepowodzenie” wcześniejszego projektu nakreślenia mapy Ameryki odpowiadała przede wszystkim nieunikniona potrzeba zrozumienia samego siebie, swoich ograniczeń i przewag oraz wskazanie głównych punktów orientacyjnych, fundamentalnych hierarchii w formacji kulturowej swojej i swojego pokolenia. Okazuje się zatem, że bardziej chodziło o twórcze spotkanie z wielkimi przewodnikami niż obserwację codzienności zwykłych mieszkańców choćby nawet Nowego Jorku.
Skąd jednak moja uwaga o literaturze przeglądającej się po latach w zmąconej tafli historii i owych niezwykle rzadkich koincydencjach sprawiających, że słowo pisane po czasie może okazać się złowrogo brzmiącą zapowiedzią przyszłego nieszczęścia? Kończąc zapis o niezapomnianym doświadczeniu niskiego przelotu nad sercem Manhattanu, Karpiński podsumowywał kulminacyjny moment tego doświadczenia oraz towarzyszące mu własne wzruszenie: „Szukając cudzych cieni w kanionach nowojorskich ulic, starałem się odnaleźć znajome budowle, szukałem ulubionych drapaczy, odnajdywałem je we właściwym miejscu, choć w odnowionym kształcie. Kaniony ulic były teraz naprawdę kanionami. Po ich połyskliwym dnie poruszały się żuki-samochody. Samolot powoli płynął wzdłuż Central Parku. Nad Górnym Manhattanem skręcił raz jeszcze. Ukazał dalsze perspektywy. Zobaczyłem bliźniacze wieże World Trade Center. Nadal stoicie. Cieszę się”.
Dwadzieścia lat później, 11 września 2001 roku, cały świat wstrzymał oddech, obie wieże w tragicznych okolicznościach przestały istnieć. Ich upadek można było śledzić na ekranach telewizorów. W jednej chwili zmieniła się Ameryka, zmienił się Nowy Jork, odtąd nic nie było już takie samo jak wcześniej. Kiedy więc czyta się dzisiaj ostatnie zdania zapisu Karpińskiego z 1981 roku, trudno nie dostrzec ich profetyzmu. Choć napisane w zupełnie innym kontekście, z czasem wypełniły się dodatkowym ładunkiem semantycznym i emocjonalnym, którego autor w żaden sposób nie mógł przecież przewidzieć. Koincydencja to tak niezwykła, iż można było nawet podejrzewać, że zdania te zostały dodane później, na przykład w ramach redakcji kolejnych wydań Amerykańskich cieni, już po zamachach na World Trade Center. Musiałem to sprawdzić. Pierwsze wydanie dziennika podróży do Ameryki Karpińskiego ukazało się w Instytucie Literackim w 1983 roku jako 372 tom Biblioteki „Kultury”. Sięgnąłem na półkę po to pierwsze wydanie i na 65 stronie przeczytałem: „Zobaczyłem bliźniacze wieże World Trade Center. Nadal stoicie. Cieszę się”. A więc jednak były tam od samego początku, kładąc – wtedy jeszcze niewidzialny – pomost pomiędzy różnymi epokami, z nadzieją patrząc w mroczną i nieodgadnioną przyszłość.
PAWEŁ PANAS
Fragment szkicu „Mapa Ameryki Wojciecha Karpińskiego” z przygotowywanej do druku książki „Piętno obcości. Szkice o literaturze emigracyjnej”.