Wracam do książki sprzed kilku lat, o której sporo pisano, żeby zwrócić uwagę na pewien jej aspekt, nazwijmy go: humanistycznym. Pośród wielu prac z zakresu historii idei Północ i Południe. Teksty o polskiej kulturze i historii (Teologia Polityczna, Warszawa 2018) wyróżnia się szczególną wrażliwością autora na rozmaite spotkania. Mogą być one zaświadczone własnymi oczyma, albo opisane przez innych, albo nawet wyimaginowane. Kilka przykładów. Marek A. Cichocki wspomina konferencję w Rzymie, w której sam uczestniczył, i podczas której inny mówca, Peter Sloterdijk, ostro zareagował, kiedy w trakcie jego wykładu o Europie pewien obecny na sali eurokomisarz rozmawiał przez telefon. Moment konfrontacji podstawowych reguł zachowania w przestrzeni publicznej z arogancją i butą biurokraty. Przykład inny, w pewnym sensie przeciwstawny: Uniwersytet Warszawski, wczesne lata siedemdziesiąte, cykl gościnnych wykładów Teodora Parnickiego. Pisarz, ubrany ze staromodną elegancją, wygłasza bez notatek fascynujące opowieści o gatunku powieści historycznej i o swojej twórczości. W pewnej chwili, wyrecytowawszy z pamięci imiona wszystkich cesarzy rzymskich z dodaniem, jaką zmarli śmiercią, sumituje się wobec studentów, że może ich zanudza. Znów moment konfrontacji dwóch światów, delikatność mówcy, branie pod uwagę ograniczonych możliwości percepcyjnych słuchaczy. Albo inne spotkanie, tegoż Parnickiego, we Lwowie, ze starożytnikiem, profesorem Konstantym Chylińskim, który spytał go, czy jest pewien, że w ówczesnej sytuacji Aecjusz, bohater jego powieści, ów „ostatni obrońca Rzymu”, mógł jeszcze coś w ogóle ocalić czy zbawić w Europie.
W tym szeregu spotkań, przewijających się przez książkę jako swego rodzaju autorska pieczęć, dla mnie najciekawsze jest niedopowiedziane, zasugerowane spotkanie Parnickiego z Aleksandrem Watem. Cichocki wprowadza ten wątek zdaniem „Tę swoją debiutancką powieść Parnicki napisał we Lwowie, który Aleksander Wat uważał nie bez racji za najbardziej włoskie ze wszystkich polskich miast”, po czym przywołuje rozmowy Wata w więzieniu na Zamarstynowie ze lwowskim adwokatem nazwiskiem Róg, człowiekiem o dużym wykształceniu historycznym, który wskazywał na bezpośredni związek bazy komunizmu z barbarzyństwem. Przypomnę tu odpowiedni fragment Mojego wieku: „Dżyngis-chan nie był dziki. Był barbarzyńcą, ale miał swoją kulturę, swoją cywilizację, świetną organizację, jak ci wiadomo. Ale to był aspekt Wschodu, Tartarii czy Tartaru, który szedł na cywilizację chrześcijańską, zachodnią. I w jego przedstawieniu Czerwona Armia to nie było nic innego. Cały marksizm, leninizm to nic innego nie było. Owszem – to było coś, ale na tej bazie. Najpierw trzeba widzieć bazę – najeźdźcy z barbarii. A już na tym można budować wszystkie wariacje racjonalizujące, wszystkie mędrkowania”. Cichocki wybiera z tego miejsca rozmów Miłosza z Watem inne zdanie, jeszcze dobitniejsze: „Antychrześcijański aspekt komunizmu to było bardzo istotne i wszystkim nam trafiało do przekonania, poczynając od ludzi najbardziej przeintelektualizowanych do prostaczków”.
Na temat rzeczywistych kontaktów Parnickiego z Watem autor Północy i Południa pisze: „W trzeciej fali masowych aresztowań do więzienia na Zamarstynowie trafiają także Aleksander Wat i Teodor Parnicki. Chyba nie wiedzą o sobie nawzajem, siedzą w oddzielnych celach. Nie wiem nawet, na ile w tamtym okresie w ogóle się znają”. Po czym daje krótką charakterystykę postaw politycznych obu pisarzy w okresie międzywojennym (dość od siebie odległych) i powtarza: „obaj w tym samym czasie, […] zdaje się, że nawet dokładnie tego samego dnia, trafiają do sowieckiego więzienia na Zamarstynowie”.
Tak rzeczywiście było, aresztowano ich równocześnie, nie utrzymywali kontaktu. Na wolności zetknęli się osobiście bodaj raz. Ale łatwo znaleźli wspólny język, jak o tym świadczy ich korespondencja, a raczej znana jej część, czyli listy Parnickiego do Wata (Parnicki, jak się zdaje, spalił listy Wata przed przeniesieniem się z Meksyku do Polski w roku 1967, skądinąd roku śmierci autora Mojego wieku). W pierwszym, z 6 lipca 1942 roku, Parnicki, jeden z redaktorów wydawanej przez polską placówkę dyplomatyczną w Kujbyszewie „Polski”, zachwyca się nadesłanym przez Wata wspomnieniem o literacie Rogożu, w ostatnim, z 7 marca 1961 roku, chwali Wata za przekład Braci Karamazow, a w szczególności jednego rozdziału: „Legenda o Wielkim Inkwizytorze, znana mi w oryginale prawie na pamięć, jest w Pańskim spolszczeniu arcydziełem rytmiki (muzyki) i retoryki, i mocy dramatycznej, jakie zadziwiająco […] wyróżniają tych właśnie kilkadziesiąt stron oryginału”. Wat jest mile zaskoczony tonem pierwszego listu Parnickiego (wynika to z kolejnego ogniwa korespondencyjnej rozmowy, gdzie Parnicki pisze: „Znaliśmy się mało jako pisarze, a jeszcze mniej jako ludzie – tym sobie tłumaczę, że Pana zdziwił ton mojego poprzedniego listu, do autora takiego studium o Rogożu…” i gdzie precyzuje w dopisku: „Pochlebne dla mnie było tylko, że zdziwienie to było jakby… przyjemnym zdziwieniem”), a potem, po wojnie, jako doradca włoskiego wydawcy Umberta Silvy, proponuje do opublikowania po włosku Srebrne orły. Sporo pisze wówczas Wat o Parnickim w listach do Giedroycia i do Stempowskiego. Choćby w liście do pierwszego, z 8 kwietnia 1960 roku, o Srebrnych orłach: „Uderzająca siła wyobraźni historycznej, uporczywa siła, perseweracyjna, powiedziałby psychiatra. Jest to już raczej jasnowidztwo niż literatura, a temu jasnowidztwu historycznemu nie szkodzą (a może nawet i pomagają) pewne możliwości historiozoficzne […]”.
Warto wczytać się uważnie w listy Parnickiego do Wata, z których siedem ukazało się w opracowaniu Aliny Kowalczykowej w drugim tomie Korespondencji Wata, a całość (10), w solidniejszym opracowaniu Piotra Gorlińskiego-Kucika, w „Śląskich Studiach Polonistycznych”. We wspomnianym pierwszym liście Parnickiego zastanawia zwłaszcza taki fragment, dotyczący owego szkicu wspomnieniowego o Rogożu: „Oczywiście, nie wiem, czy nie będzie jakichś skreśleń dokonanych przez cenzurę, – ja ze swej strony zrobię tylko jedną zmianę: król Henryk Ptasznik (inaczej, niż jego syn Otto Wielki) nigdy nie był cesarzem, zresztą nigdy się o tytuł cesarski nie kusił; sądzę, że nic Pan nie ma przeciwko tej drobnej poprawce”. Drugi edytor zaznacza, że słowo „król” jest w tym tekście dopiskiem odręcznym.
Rzecz w tym, że w wydrukowanym w kujbyszewskiej „Polsce” wspomnieniu o Rogożu ani Henryk Ptasznik, ani jego syn cesarz Otto Wielki wcale się nie pojawiają. Wniosek z tego jasny: w tekst prócz Parnickiego, który poprawił cesarza na króla, interweniowała też radziecka cenzura. W którym fragmencie? Nasuwają się tu dwa miejsca, oba będące świadectwem istotnych rozmów Wata ze Stanisławem Rogożem. Najpierw we Lwowie, zapewne jesienią 1939 roku, w czasie wkraczania Armii Czerwonej: „[…] «nocna rodaków rozmowa», pewnej tragicznej nocy, pełnej bolesnego resentymentu, niedobrych przeczuć i męczącego – aż do migreny – niemilknącego turkotu czołgów. Rogoż mówił wtedy o najgorszym swoim lęku: przed oportunizmem, przed spodleniem. Próżny był lęk. Rogoż pozostał semper fidelis…”.
Trzykropek może być tu śladem po cięciu cenzury.
I drugie spotkanie, po „przeszło dwu latach”, w eleganckim hotelu w tymczasowej stolicy Związku Radzieckiego, jaką stał się Kujbyszew: „Mówiliśmy o tym, że jesteśmy naocznymi świadkami pomieszania języków, apokaliptycznego zdruzgotania kultur i cywilizacji, które chciały się rządzić wyłącznie prawami ludzkiego rozumu. Mówiliśmy o chlebie powszednim, o domu, o tradycji, o rzeczach najprostszych, uświęconych wiekami. Mówiliśmy słowa najprostsze, katolickie, tzn. powszechne i rozumieliśmy się jak dwaj świadkowie prostego zdarzenia, którzy opisują je sobie podczas jego przebiegu”.
Owo „przejmujące wspomnienie” Wata, jak to określiła redakcja, zostało przedrukowane w Londynie pt. Jak umierał Rogoż („Wiadomości Polskie” 1943 nr 9), ale oczywiście redaktorzy pisma mieli dostęp tylko do tekstu wydrukowanego w Kujbyszewie, nie do rękopisu czy maszynopisu Wata, więc nie mogli uwzględnić usuniętego przez cenzurę miejsca. „Wiadomości Polskie” interesowały się losem Rogoża, który przed wojną pisywał do „Wiadomości Literackich”. W numerze 7 z roku 1943 opublikowano oryginalne zdjęcie Rogoża przy oświetlonym biurku, z roku 1934, i jego ostatni list do ambasadora (i historyka) Stanisława Kota, pisany w Nowosybirsku 13 lutego 1942 roku, w którym wyrażał wiarę „w dobre jutro sprawy ważniejszej od wszystkiego co nas gnębi i co nam dolega”. Wcześniej („Wiadomości Polskie” 1942 nr 23) Kazimierz Wierzyński w swoim wspomnieniu o Rogożu pisał: „Miał swoje ukryte ambicje i szerokie zamiary, marzył o paru pracach, głównie z zakresu historii i filozofii kultury”.
Skąd w tym wszystkim Henryk Ptasznik i dlaczego padł on ofiarą nożyc radzieckiego cenzora? Rysują się tu trzy możliwości: włócznia, Himmler i niewiedza. Po pierwsze, imię króla Henryka kojarzone jest z faktem, że to on zdobył dla swego rodu włócznię św. Maurycego, a ta, jako narzędzie, które przebiło bok Chrystusa, stała się znakiem legitymacji władzy dla cesarza Ottona i jego następców. Po drugie, w latach trzydziestych do osoby Henryka Ptasznika chętnie nawiązywał Heinrich Himmler, który uważał się za coś w rodzaju reinkarnacji średniowiecznego władcy. W przemówieniu, wygłoszonym w Quedlinburgu z okazji tysiąclecia śmierci króla Henryka (1936), czynił zeń wzór germańskiego wodza. Rok później zorganizował ponowny pochówek króla i założył Fundację Pamięci Króla Henryka I. Henryk Ptasznik był w rozumieniu Himmlera i związanych z nim historyków (jak Franz Lüdtke) prawdziwym twórcą państwa niemieckiego, szczególnie zasłużonym jako zwolennik terytorialnej ekspansji na Wschód i pogromca Słowian. To na jego cześć plan budowy niemieckiego Wschodu nazwano „Programm Heinrich”. Postawienie na Henryka Ptasznika a nie na Ottona oznaczało priorytet ekspansji na Wschód nad tradycyjną orientacją na Włochy i Rzym (jesteśmy tu, dodam, w kręgu problematyki ideowej książki Cichockiego, jeśli abstrahować od tego, że w jej centrum nie stoją Niemcy, tylko Polska). I wreszcie trzecie możliwe wyjaśnienie: cenzor wyciął ze wspomnienia Wata o Rogożu aluzje do Henryka Ptasznika na wszelki wypadek, bo nie wiedział o kim mowa.
Aleksander Wat wrócił do swego tekstu o Rogożu w autobiograficznej opowieści, nagranej jesienią roku 1966 dla rozgłośni polskiej „Wolnej Europy” i opublikowanej w radiowym piśmie „Na Antenie”: „W kujbyszewskim piśmie ambasady londyńskiej «Polska» w r. 1942 ogłosiłem nekrolog śp. Stanisława Rogoża, w którym deklarowałem się jako chrześcijanin i przewidywałem (jakże nietrafnie) zdruzgotanie obu mocarstw totalnych. W następstwie drogo za to zapłaciłem, naturalnie”.
Marek A. Cichocki nie wnikając w filologiczne detale ujmuje istotę kwestii, pisząc: „Ta kalwaria Wata przez sowieckie więzienia była dla niego nie tylko drogą męki, ale także drogą nawrócenia – odrzucenia komunizmu i odnalezienia chrześcijaństwa”. Rozdział Kalwaria Aleksandra Wata jest przykładem subtelnej analizy przypadku tak trudnego do opisania, jak sprawy wiary, wątpliwości, światopoglądu, widzenia świata (to nie to samo), ateizmu i mistycyzmu. Jego rozważania opierają się przy tym na twardej siatce pojęciowej, zbudowanej na kategoriach geopolitycznych i kulturowych.
Kontekst ocenzurowanego wspomnienia Wata o Rogożu rozszerza te rozpoznania o pewien aspekt, nazwijmy go historiozoficznym. Postać Henryka Ptasznika staje się łącznikiem między napięciami w Europie w początkach wieku jedenastego a sytuacją geopolityczną po agresji Hitlera na Związek Radziecki. Ojciec Ottona Wielkiego otrzymał swój przydomek ze względu na upodobanie do tresowania sokołów. Aleksander Wat przyjął z czasem to miano jako metaforę swego losu. W niedokończonym tekście, opublikowanym pośmiertnie jako Słowo wstępne bardzo osobiste, ujmował to tak: „Ilekroć przekraczałem granice komunistycznego świata, ulegałem rozdwojeniu. Szukając dla niego analogii, nie znajduję nic lepszego niż banalnie sytuację ptaka, którego wypuszczono na krótko z klatki, oraz tego, kto go wypuścił. Byłem jednym i drugim”. Po czym wracał do „analogii z ptakiem i ptasznikiem”, powiadając: „Obnosiłem tedy klatkę z pustką (razem i żal, i radość, i zgryzotę) chodząc śród niefrasobliwych tłumów ludzi wolnych, w Paryżu, w Wenecji, w Rzymie, zawiedziony, że nie wiedzą, iż są wolni, że dawno oduczyli się świadomości, iż są wolni”.
Chyba jednak cenzor wiedział, co robi, wycinając ze wspomnienia wzmiankę o Henryku Ptaszniku…
JAN ZIELIŃSKI