Komu by się chciało przelecieć pół świata, potem telepać się 800 kilometrów pociągami, polować na rozklekotany autobus, by w końcu wylądować w japońskich Karkonoszach? I to nie w jakimś modnym Karpaczu czy uzdrowiskowych Cieplicach, ale w takiej, dajmy na to, Przesiece, gdzie są raptem trzy domy na krzyż, jeden wyciąg (wyrwirączka pamiętająca jeszcze czasy Edwarda Gierka) i ukryty w lesie wodospad, niewiele większy od prysznica.
Japońska Przesieka nosi nazwę Oboke, co w luźnym tłumaczeniu znaczy „przemglenie”. Wioska leży pośrodku Sikoku – najmniejszej z głównych wysp archipelagu na Oceanie Spokojnym. Podobno 1200 lat temu do Oboke zajrzał mnich Kukai – ten sam, który wyjawił Japończykom shingon – ezoteryczną odmianę buddyzmu, nauczył ich pisać, a braci zakonnych zachęcał, by się wzajemnie miłowali.
Kukai zawędrował do tej rozmytej we mgle osady, usiadł pod drzewem i przysnął. Obudził go szmer wodospadu, potruchtał więc w stronę szelestu, żeby wziąć lodowatą kąpiel, ale zatrzymał go głęboki rów. Hen, kilkanaście metrów w dole tłukła się o kamienie rzeka Iya. Mógł zawrócić, ale pragnienie zwyciężyło. Mnich zabrał się do roboty: wdrapał się na najwyższą aktinidię, narąbał pnączy, splótł z nich kładkę i powiesił nad kanionem jak hamak. Ten most – Kazurabashi– przetrwał do dziś.
Kukai lubił Sikoku, „wyspę czterech krain” lub „zakątek życia po życiu”, jak ją nazywają Japończycy. Wałęsał się po górskich szlakach, wygrzewał na piaszczystych plażach, popijał sake, leniuchował, układał wiersze i odwiedzał świątynie: jedną, drugą, trzecią, dziesiątą… Mówią, że zajrzał do osiemdziesięciu ośmiu.
Wielu podąża jego śladem. Pielgrzymkę, która jest w istocie kręgiem, nie ma ani początku, ani końca, można zacząć dowolnie i w każdej chwili przerwać. Po czasie wrócić i zacząć od nowa. Zdarza się, że po latach początek jest tylko cieniem dawnego zaczynu, zachwaszczoną przesieką, pozbawionym konturów przemgleniem.
Przemierzenie całego szlaku pielgrzymkowego na piechotę zajmuje jakieś dwa miesiące. Z S. nie mieliśmy tyle czasu. Wędrówkę zaczęliśmy od świątyni Unpen-ji, czyli „zawieszonej w chmurach”. Postawiono ją na górze nieco niższej niż Śnieżka w Karkonoszach. Szczyt rozmywał się w powietrzu, słońce paliło, woda skończyła się u podnóża. Nie było kiosków ani knajpek przydrożnych, tylko brunatne lasy i zawijasy ścieżek prowadzących coraz to wyżej i wyżej. Wreszcie zamajaczył prześwit w gęstwinie.
Wierch góry wykarczowano i obsiano łąką, toteż przypomina łepetynę wygoloną do łysa, porosłą delikatnym meszkiem. Spośród fioletowych dzwonków i stokrotek wyjrzał mężczyzna. Siedział na kamieniu, prawą dłoń położył na biodrze, lewą podparł brodę. Miał harmonijne rysy twarzy, doskonały owal, krótki nos, ładnie wykrojone usta złożone do beztroskiego uśmiechu. Odziany w tunikę, która więcej odsłania niż zakrywa, śnił albo dumał. Japończycy powiedzieliby o nim iki.
W tym krótkim słowie mieści się cały wachlarz znaczeń. Człowiek iki jest jednocześnie powabny i butny, wytworny i hardy, ceniący sobie spokój i podejmujący ryzyko, kokieteryjny i wyniosły, swobodny i wycofany. Zalotny, ale na wschodnią nutę: raczej pragnący i upragniony niż zdobywający i zdobywany. Bo zalotność na sposób japoński karmi się nieustanną pogonią, nieosiągalnością, przybliżaniem bez ostatecznego zbliżenia.
Mężczyzna z kwiatowej rabatki był krępy, wyczuwało się w nim prostotę, jasność i elegancję ducha. Zanim wspiął się na szczyt, mógł być strażakiem, który dzielnie walczył z „kwiatami Edo”, jak nazywano pożary, cieślą balansującym na rusztowaniach albo zawadiackim światowcem paradującym z fasonem po ulicach Kioto. Może wyrzekł się przeszłości, zrezygnował z barwnego świata, bo zachciało mu się zgłębić przeznaczenie? A może przyszedł tu, by pogodzić się z losem?
Kim jest? Wyrafinowanym czy porzuconym kochankiem, poetą czy czarusiem, smakoszem życia czy lekkoduchem? – zastanawiałam się, kątem oka śledząc już innych – również wykutych w kamieniu. Dziesiątki, setki, może pół tysiąca mężczyzn zaludniło tę przecinkę w lesie. Eleganci z klasą znaleźli się obok przeciętniaków, wytwornisie przy obdartusach, pięknoduchy ocierały się o prostaków. Ten, co zgrywa chojraka, opierał się o samuraja, mędrzec miał za sąsiada pijaka, muzykant – postać dłubiącą w zębach, a wachlujący się piórami – rzygającego wykolejeńca. Skromny – jaskrawego, skupiony – krzykacza, powściągliwy – przymilnego, oczytany – analfabetę, gruby – chudego, młody – starca, światowiec – prowincjusza, pieszczoch – barbarzyńcę, odludek – birbanta, melancholik – ekscentryka, błyskotliwy – głupka, pyszałek – skromnisia, lubujący się w zbytku – ascetę. A subtelny boczył się na rubasznego kolegę z gołym brzuchem na wierzchu.
Kim są ci posągowi mężczyźni? – dumałam. Obejrzeli się i zastygli jak żona Lota? Żyli naprawdę, czy ich zmyślono? Czy to bracia zakonni? A może sam Budda opowiedziany na setki sposobów: sabi – dojrzały, miyabi – wyrafinowany, aji– smakujący życie, otsu – rzutki, kiza – popisujący się, iropposa – ponętny, yabo – prostacki, iki – zalotny, bitai –kokieteryjny. Bo kultura Wschodu pozwala mu na więcej, może robić, co mu się żywnie podoba. Japoński bóg może się bawić, na przykład z bożkami Jizō, wymyślać dla nich zagadki, układać kalambury i rozkazywać: niech „lokaty” przyniesie deszczówkę z Sahary, „pyzaty” podbierze miód pszczołom tybetańskim, „grubcio” rozłoży gwiazdy i zaceruje hamak księżycowy. Nie musi się modlić w ogrójcu, wskrzeszać Łazarzy, ani umierać na krzyżu za ludzkie i nieludzkie grzechy. Budda śmieje się bez powodu, nie dba o zęby i dietę bez glutenu.
W 2016 roku Kengo Kuma zaprojektował Stadion Narodowy w Tokio. Ta olbrzymia budowla rozmywa się w powietrzu. Architekt pozacierał bowiem kontury, wymyślił łagodne linie i postarzył cząstki składowe budynku – ryushi, by nie raziły nowością. Ponadto obłożył patykami fasadę, ale zostawił w niej sporo szpar, rys, szczelin. Promienie słońca wpadające przez te wyrwy i luki miały grać na twarzach 68 000 widzów Olimpiady Tokio 2020. Z powodu pandemii trybuny były puste.
A jednak migotliwe światło zwodziło kibiców zgromadzonych przed ekranami telewizorów i komputerów. Ślizgało się pod łukami, przysiadało na zielonych, białych, brązowych krzesłach – liściach. I udawało życie. Jakby stadion zaludniły setki, tysiące postaci: eleganckich, wyrafinowanych, kokieteryjnych albo pełnych przywar, złych nawyków i grzeszków odciśniętych na policzkach.
Może to nie stadion tylko zawieszona w chmurach świątynia Unpen-ji?
AGNIESZKA KANIA