Pol najbardziej na świecie lubił chyba partykułę „no”. Do każdej ustalonej przez regulamin komendy dodawał ją samowolnie i z upodobaniem. Kiedy więc pełnił na kompanii służbę podoficera dyżurnego, krzyczał cienkim głosem: „Kompania zbiórka, no! No wychodźcie, no!”. „No baczność!”, „W prawo zwrot, no!”. A czego – a raczej kogo – najbardziej na świecie Pol nie lubił? Człowieka, którego los przydzielił Polowi za towarzysza broni chyba na ironię, jakby chciał mu powiedzieć: jesteś wysoki, przystojny, o jasnych blond włosach i regularnych męskich rysach twarzy, a będziesz miał przy sobie codziennie przez dwa lata malutkiego pyzatego grubaska – byś widział, że i taki mógłbyś być, lecz przypadek zrządził, że nie jesteś. Żeby Polowi jeszcze głębiej ta prawda zapadła w duszę, jego towarzysz miał na nazwisko Pyl. Wystarczy „o” zmienić w „y”, a piękny Pol zmienia się w szkaradnego Pyla. Chyba najwyraźniej Pol to zrozumiał podczas musztry, którą prowadził młody porucznik w zastępstwie naszego chorego dowódcy plutonu.
Porucznik zażądał od nas ustawienia się w szeregu i podania nazwisk. Przyszła kolej na Pola i ten mówi: „No, starszy szeregowy Pol”. Podchodzi porucznik do stojącego obok Pyla i ten mówi: „Starszy szeregowy Pol, nie, Pyl, zaraz, Pol, nie, nie, Pyl, Pyl”. Porucznik: „Co wy, żołnierzu, głupka ze mnie robicie? Jak się w końcu nazywacie?”. „Pyl, Pyl, panie poruczniku”. „Pylpyl?”. „Tak, Pyl”. „To w końcu Pyl czy Pylpyl?”. Tu się włączył usłużny Pol: „ No Pyl, panie poruczniku, Pyl”. „A wy jak się nazywacie, przypomnijcie”. „No, Pol, Pol”. Porucznik machnął ręką i zostawił nas samych na placu alarmowym.
By powetować sobie udrękę koleżeństwa z Pylem, Pol lubił czasem podejść do krępego, rumianego Leona i spytać ni stąd, ni zowąd: „No i co, Leon, no?”. A Leon, który na wszystkie pytania zawsze miał jedną stanowczą odpowiedź, mówił zgodnie z planem i do rymu: gówno. Długo myślałem, że tylko to jedno słowo Leon sobie przyswoił ze słownika języka polskiego, do dnia, gdy miałem służbę podoficera na kompanii. Był już późny wieczór i tak się złożyło, że pół kompanii trzymało wartę, a drugie pół pełniło służbę na stołówce. W budynku prócz mnie był tylko Leon. W pewnej chwili zadzwonił oficer dyżurny i zapowiedział, że przyjdzie mnie skontrolować, a jeśli znajdzie choć jednego peta, ukarze mnie trzema służbami poza kolejnością. Poszedłem do sali, gdzie był Leon i mówię:
– Leon, zaraz przyjdzie major Walczyk, mógłbyś się przejść po kompanii i posprzątać pety?
– Gówno.
– Nikogo nie ma, tylko my dwaj, ja muszę stać przy biurku.
– Gówno.
– W takim razie dzwonię do Walczyka i mówię, że odmawiasz wykonania rozkazu.
– Gówno.
Wyszedłem z sali i skierowałem się w stronę biurka. Leon zeskoczył z łóżka, wybiegł na korytarz i krzyknął z niedowierzaniem:
– Pierdolisz?
– Nie, Leon, zrobię to.
Gdy już sięgałem po słuchawkę, dobiegł mnie głos z drugiego końca korytarza:
– Dobra, posprzątam.
Tamtego wieczoru wstąpiła w Leona dusza lokaja, a za pana obrała sobie mnie. Gdy wracał z przepustki, przynosił mi salceson i wódkę i prosił: masz, nie szkoduj sobie.
Pewnego zaś razu wyznał:
– Wiesz, kto wam zabiera z sali radio?
– Kto?
– Ja.
– Ty?
– Tak, bo jak tak sobie słucham w nocy radia, to aż płaczę.
A tamtego wieczoru tak posprzątał kompanię, że major Walczyk nie znalazł żadnego niedopałka i ku swemu wielkiemu rozczarowaniu nie mógł mnie ukarać. Ale i bez kar często pełniłem służbę podoficera dyżurnego: nieprzespana doba, dowodzenie kompanią liczącą stu dwudziestu żołnierzy, obowiązek orientowania się, gdzie jest w danej chwili każdy żołnierz – czy w sali, czy w ubikacji, czy gdzieś poza kompanią. A skoro tak często pełniłem służbę, to i często trafiałem na ponurego, grubego, wiecznie spoconego majora Walczyka, który z kolei często trzymał służbę oficera dyżurnego całej jednostki. Współpraca z majorem Walczykiem była trudna, czepiał się byle czego, czerpał radość z wymierzania kar, więc go nie lubiłem jak diabli.
Pewnej nocy znowu przyszedł mnie skontrolować. Moja kompania mieściła się na parterze, a że drzwi bardzo ciężko się otwierały, major Walczyk pomyślał, że są zamknięte na klucz i postanowił wejść do środka przez okno. Udało mu się to, ale był cały mokry od potu, a mundur wyjściowy miał biały od wapna pokrywającego ścianę, po której się wdrapał. Wściekły na to wszystko i na mnie, uciekł się do wypróbowanego sposobu dokuczenia mi: najpierw policzył pary butów wystawione na korytarz przed salami, a potem policzył żołnierzy śpiących w łóżkach. Oczywiście tylko cud mógł sprawić, że obydwie liczby by się zgadzały, bo nie każdy z żołnierzy wystawiał w nocy buty na zewnątrz. Cud się nie zdarzył, liczby się nie zgodziły, więc major Walczyk ukarał mnie trzema służbami podoficera poza kolejnością.
Innym razem nawiedził mnie o dziewiątej wieczorem i napisał zadowolony z siebie w książce meldunków: „Na kompanii zgiełek, żołnierzowie grają w karty. Trzy służby poza kolejnością”.
Gdy już mi zostały dwa tygodnie do wyjścia z wojska i pełniłem ostatnią w życiu służbę podoficera, znowu wypadła ona z majorem Walczykiem. Ujrzawszy mnie na chodniku przed gmachem sztabu, spytał:
– A ty, kapralu, to chyba mnie lubisz, bo zawsze jak mam służbę, to i ty ją masz?
Może ciepłe wrześniowe popołudnie i pewność rychłego opuszczenia koszar sprawiły, że odparłem:
– Tak, panie majorze, lubię mieć z panem służbę.
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem go uśmiechniętego i na chwilę naprawdę go polubiłem.
ROBERT PAPIESKI