Zacząłem pić kawę dopiero w dwudziestym pierwszym roku życia. Wcześniej podobał mi się jej aromat, ale picie kawy uchodziło w moich oczach za przejaw degeneracji ducha, bo widziałem, że się ją pija podczas wymiany plotek. Dlatego za zdrowe moralnie uważałem picie oranżady, w czym nikt nie chciał mi towarzyszyć. Bywało więc, że na przyjęciu czy na jakimś zebraniu wszyscy pili kawę lub herbatę, a ja oranżadę z butelki.
W wieku dwudziestu jeden lat dostałem powołanie do wojska – na dwa lata. W pierwszych tygodniach pobytu w koszarach najbardziej brakowało mi dwu rzeczy: cukru i samotności. Tego pierwszego, bo go nie było na stołówce pod żadną postacią, a tej drugiej, bo ciągle przebywałem z grupą kilkunastu lub kilkudziesięciu młodych mężczyzn. W nocy spało nas na sali czternastu.
Stopniowo zakolegowałem się z jasnowłosym, eterycznym Grassmannem z Białegostoku, który służył pół roku dłużej niż ja i był pisarzem, czyli przepisywał żołnierzom zawodowym ładnym charakterem pisma konspekty zajęć. Dzięki temu mógł chodzić późnymi wieczorami, już po capstrzyku, czyli po godzinie 22.00, do sztabu, by tam w spokoju i ciszy pustego pokoju przepisywać cudze gryzmoły.
Pewnego późnego wieczoru wybrałem się z nim do jego pokoiku w sztabie, by posłuchać muzyki. Siedzieliśmy przy zgaszonym świetle, by nikt nie zauważył naszej obecności. Włączył radio, rozległa się muzyka, bardzo zwyczajna, ale że nie słuchałem żadnej płyty od tygodni, wydała mi się piękna. Słuchaliśmy zachłannie w milczeniu. Tak było w czasach radia: słuchało się muzyki żarliwie, intensywnie, bo nie było wiadomo, kiedy się ją usłyszy kolejny raz. Ostatnio tak intensywnie oglądałem Alexanderplatz w Berlinie, wiedząc, że mam tylko godzinę, a potem nigdy.
W pewnej chwili Grassmann wstał, ostrożnie otworzył drzwi szafki, wyjął dwie duże szklanki, nasypał do nich kawę i włożył grzałkę do kubka z wodą. Gdy woda zaczęła bulgotać, nalał ją do szklanek, do pełna, bo tak się pijało kawę w PRL-u. Nadal siedzieliśmy w milczeniu i słuchaliśmy muzyki. Po kilku minutach posłodził obie kawy, zamieszał je i jedną z nich podał mnie. Mrok, milczenie, cicho grające radio, niemal samotność i cukier naznaczyły tę pierwszą kawę w moim życiu jakimś mistycznym smakiem. I w każdej następnej, pitej przeze mnie latami, szukam tej pierwszej.
Gdy nadarzała się okazja, opuszczaliśmy wieczorami kompanię i szliśmy do sztabu słuchać radia i pić kawę. Tak było kilkanaście razy, aż pewnej nocy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Grassmann ściszył radio. Po chwili ktoś zapukał głośniej i powiedział:
– Mówi oficer dyżurny, otwierajcie!
Tkwiliśmy nieruchomo w milczeniu.
– Wiem, że tam jesteście, otwierajcie!
Grassmann wstał, zapalił światło i otworzył drzwi. Wszedł kapitan, którego nazwiska już nie pamiętam, rozejrzał się czujnie po pokoju i zapytał, gdzie schowaliśmy wódkę. Na odpowiedź Grassmanna, że słuchaliśmy muzyki, roześmiał się głośno i ponowił pytanie o wódkę. Nie dawał wiary w słuchanie muzyki, a im dłużej obstawaliśmy przy prawdzie, tym większa ogarniała go złość.
– No dobra – stwierdził zniecierpliwiony – sam poszukam. Ale jak znajdę, pakuję was do aresztu. A jeśli sami dacie, to jeszcze z wami wypiję.
Pokręciliśmy przecząco głowami, zaczął szukać. Otwierał szuflady, szafki, wyrzucał z nich wszystko na podłogę, odsuwał meble od ścian, zajrzał do wywietrznika – na próżno. W końcu dał za wygraną i wyszedł wściekły.
Krótko potem Grassmanna pozbawiono godności pisarza i uczyniono z niego kierowcę cieżarówki przystosowanej do przewozu pasażerów. Rankami woził cywili z pobliskich wiosek do pracy w jednostce, a popołudniami odwoził ich do domów. Pewnego styczniowego dnia przywiózł jak zawsze ludzi do pracy, zatrzymał się, ale nie odczekawszy, aż wszyscy zejdą z tyłu samochodu po drabince, ruszył. Jedna z kobiet spadła z drabinki i mocno się potłukła.
Krótko potem zdegradowano Grassmanna do funkcji palacza w kotłowni. Teraz całymi dniami i nocami siedział w zaczadzonej kotłowni i dosypywał co jakiś czas węgiel do pieca. Lubiłem tę fuchę Grassmanna, zwłaszcza zimą. Przychodziłem do niego zziębnięty, kładłem się na ciepłym betonowym legowisku i rozmawiałem z nim o muzyce i literaturze. Po godzinie ogarniała nas kotłownicza senność i zapadaliśmy w drzemkę.
Gdy któregoś razu obudziłem się z takiego snu, spojrzał na mnie i rzekł:
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Co?
– Jestem jak David Bowie.
– To znaczy?
– No wiesz.
– Nie bardzo.
– No pomyśl.
Domyśliłem się. Siedział bokiem do mnie, z podkurczonymi nogami, patrząc na żarzące się kawały koksu.
– Nie bój się – przerwał milczenie – jestem jak Bowie, mógłbym ci coś zaśpiewać, gdybym umiał, ale cię nie dotknę.
Nadal spotykaliśmy się w kotłowni, rozmawialiśmy o muzyce i literaturze, ale Bowiego pomijaliśmy milczeniem.
Gdy nadszedł dla Grassmanna dzień wolności i staliśmy naprzeciw siebie – on w cywilnym już ubraniu, ja w mundurze – powiedział:
– Mógłbym tu służyć jeszcze pół roku, żeby wyjść z tobą, ale to niemożliwe.
– Niemożliwe.
– Dziwne, najpierw nie chciałem tu przyjść, a teraz nie chcę stąd wyjść. Nie spodziewałem się, że będą mnie siłą wyganiać z wojska.
Podaliśmy sobie ręce i po chwili zniknął za bramą. Poczułem smutek i ulgę.
Miesiąc później przyjechał do jednostki mnie odwiedzić. Usiedliśmy w biurze przepustek, wyjął z torby szampana, otworzył go z hukiem, a pół butelki w postaci piany znalazło się na moim mundurze. Na koniec wręczył mi książkę, dramaty Witkacego, z dedykacją pełną naiwnej ufności w mój talent.
Minęło kilkanaście lat. Nie miałem z Grassmannem kontaktu, czasem tylko przychodził mi na myśl, gdy słuchałem płyty Scary Monsters. Zimą 2001 roku, tłumacząc tekst Chomiakowa, natrafiłem na fragment, który sprawiał mi trudności. By się z nimi uporać, sięgnąłem po Słownik herezji. Szukając potrzebnej informacji, znalazłem kartkę z adresem Grassmanna. Napisałem do niego list, w którym pokrótce opisałem ostatnie kilkanaście lat mojego życia.
Dwa tygodnie później ktoś zadzwonił do drzwi, w progu stał Grassmann. Musiałem jednak włożyć dużo wysiłku, by pod obrzmiałą i lekko opuchniętą twarzą zobaczyć dawne, subtelne rysy. Tylko uśmiech pozostał bez zmian – nieco ironiczny i zamyślony. Usiadł na krześle, zapalił papierosa. Spełniłem jego prośbę i nastawiłem płytę The Sky’s Gone Out zespołu Bauhaus. Przyniosłem kawę i cukier. Za oknem zmierzchało, ale nie zapalałem światła. Odezwał się wreszcie przy utworze In the Night:
– Od kilku lat mieszkam w Krakowie. Pamiętasz? Zawsze o tym marzyłem. Ale wszystko się spieprzyło. Postanowiłem się zabić. Przed śmiercią, dwa dni temu, przyjechałem do Białegostoku, żeby uporządkować różne sprawy. Gdy wszedłem do domu, matka powiedziała, że jest do mnie jakiś list. Był od ciebie. Przeczytałem i pomyślałem, że dam sobie jeszcze jedną szansę. Przyjechałem, żeby ci podziękować.
Rozmawialiśmy kilka godzin – jak niegdyś w sztabie, a potem w kotłowni. Gdy już zbierał się do wyjścia, dałem mu świeżo wydany numer „Twórczości”.
– Dlaczego mi to dajesz? – spytał.
– Tu jest mój debiut eseistyczny.
– Który to?
– Wygnanie jako los.
Kiwnął głową, podał mi rękę i zamknął za sobą drzwi.
Poczułem smutek i ulgę.
ROBERT PAPIESKI