Poniżej prezentowane teksty noszą dwie daty: 4 lutego 2022 i 10 października 2005; teraz piszę 28 lutego 2022. Bieg wypadków historycznych tak przyspieszył, stał się tak upiorny, że większa różnica dzieli 28 od 4 lutego 2022 roku, niż 4 lutego 2022 od 10 października roku 2005. Obecna, dramatyczna sytuacja w Ukrainie jeszcze wyraźniej ukazuje wspólnotę losów Polaków i Ukraińców, aniżeli było to widoczne miesiąc temu i przed siedemnastu laty.
Wskutek przyjaznego sporu, który toczę na temat Oświecenia z Natalią Zalewską, sięgnąłem po książkę Ryszarda Przybylskiego „Klasycyzm, czyli Prawdziwy koniec Królestwa Polskiego”. Czytałem ją trzydzieści kilka lat temu, toteż po tak długim czasie zostało mi w pamięci tylko wrażenie monumentalizmu myśli, same zaś myśli uleciały z głowy. Gdy zdjąłem z półki tę książkę, znalazłem między kartkami mój list do Ryszarda Przybylskiego, będący odpowiedzią na kartkę, którą Ryszard Przybylski napisał do mnie poruszony drukiem fragmentu dziennika Jarosława Iwaszkiewicza na łamach „Przeglądu Filozoficzno-Literackiego”. Podziękował za tę publikację i podał tytuł wiersza Verlaine’a, który cytuje Iwaszkiewicz bez podania źródła.
Gdy ukazał się Iwaszkiewiczowski numer „Przeglądu Filozoficzno-Literackiego”, gościłem w Krzemieńcu, mając za przewodnik po mieście Juliusza Słowackiego książkę Przybylskiego „Krzemieniec, opowieść o rozsądku zwyciężonych” – z jej pierwszym zdaniem, które od razu wprowadza czytelnika w sedno rzeczy, czyli w istotę paradoksu polskiej historii: „Kiedy Polacy utracili własne państwo, nareszcie zaczęły ich dręczyć tajemnice języka”.
Po powrocie z Ukrainy dowiedziałem się, że w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego czeka na mnie list od Ryszarda Przybylskiego. Napisawszy bezzwłocznie odpowiedź, włożyłem ją bezwiednie między kartki „Klasycyzmu, czyli Prawdziwego końca Królestwa Polskiego”, i zapomniałem o tym. Kiedy więc kilka dni później chciałem wysłać ów list, nie mogłem go znaleźć, a drugiego nie napisałem. I oto znalazł się teraz, po siedemnastu latach.
Już parostronicowy „Wstęp” do „Klasycyzmu”, w którym historyk literatury wyznaje, że czuje się wykonawcą testamentu ideowego Wacława Berenta, sprawił, iż odniosłem wrażenie, jakbym czytał Księgę przyjaciela. I pomyślałem o „Księdze Przyjaciół” wydawnictwa Próby, w której zmarły sześć lat temu Ryszard Przybylski nie może już się znaleźć jako autor, ale ma szansę pojawić się w niej jako adresat niewysłanego w porę listu.
Czy zmarli czytają „Księgę Przyjaciół”? Nie wiem, a skoro nie wiem, to na wszelki wypadek umieszczam w niej szczęśliwie odnaleziony list:
Warszawa, 10 października 2005
Szanowny, Drogi Panie,
w jaki dziwny wzór splatają się ludzkie losy. Proszę sobie wyobrazić, że w tym czasie, kiedy Pański list szukał mnie w Instytucie Filozofii, ja siedziałem na Górze Bony i czytałem Pański „Krzemieniec”. Siłą rzeczy myślałem więc o tym mieście Pana myślami, cofałem się o dwa stulecia dzięki Pańskiej pamięci.
Krzemieniec to miejsce dumy i upokorzenia. Nie sposób bowiem nie czuć zadowolenia, wiedząc o dokonaniach Tadeusza Czackiego i Hugona Kołłątaja, lecz trudno zarazem nie poddawać się smutkowi, iż kapryśna, bezlitosna Historia tak się potoczyła, że aby dotrzeć do Krzemieńca, musimy przekraczać granicę. Upokorzenie zaś wpełza do duszy niczym wąż, kiedy już się jest w Krzemieńcu i nie można się umyć, bo nie ma wody. Owszem, jest raz na dobę zimna przez pół godziny, ale bywają dni, gdy nie ma jej wcale, i wtedy krzemieńczanie paradują po wyszczerbionych chodnikach z wiaderkami. Tak, najdrogocenniejszym skarbem Krzemieńca – i w ogóle Wołynia – są życzliwi, serdeczni, mądrzy ludzie.
Musi Pan wiedzieć, iż Pańska książka wdrapała się na Górę Krzyżową – nie tak sławną jak Góra Bony, ale za to zaciszną. Kilkanaście metrów od grobu Antoniego Beaupré rośnie gaik świerkowy. Kiedy się tam usiądzie o ciepłej godzinie, zaprawiona goryczą, intensywna woń świerków każe zostać dłużej. Jest cicho, naprzeciw ma się Górę Zamkową, u stóp miasto, czasem zaszczeka gdzieś pies.
Pana książki nie zabrakło 1 października na uroczystości odsłonięcia pamiątkowej tablicy, informującej o dwóchsetleciu założenia Gimnazjum Wołyńskiego. Była także na sesji, ale że ta okazała się nieciekawa, zawitała w dworku Słowackich; przydworkowe brzozy zasadzone w 1969 roku przez Jarosława Iwaszkiewicza i Mykołę Bażana są już dorodnymi drzewami. Nazajutrz widziano ją w pobliżu ikonostasu cerkwi p.w. Podniesienia Krzyża Świętego, a potem na kirkucie. Słyszała też niedzielne poczajowskie dzwony, wdarła się do twierdzy zbaraskiej, spacerowała po parku w Wiśniowcu.
Proszę mi nie brać za złe chwytu rodem z Gogola, który nosowi majora Kowalewa kazał jeździć po Petersburgu dorożką. To po to, by nie popaść w sentymentalizm. Tak bliski jest mi Wołyń, Krzemieniec, tak bliska jest mi Pana twórczość. Proszę podać adres Pana domu w Równem – pokłonię się temu miejscu. Ciekawi mnie, czy napisał Pan jakieś wspomnienia z dzieciństwa, lat chłopięcych i młodości. Czy pisze Pan dziennik? A jeżeli nie, to czy nie uważa Pan, że winien jest Pan wszystkim swoim czytelnikom tom wspomnień?
Niekiedy odnoszę wrażenie, jakbym dysponował pamięcią rozleglejszą niż moja własna, jakbym pamiętał te ukraińsko-polsko-żydowskie miasteczka sprzed dwustu lat. A w Buczaczu, Winnicy, Drohobyczu, Żółkwi – nie mówiąc o Lwowie – intensywnie czuję ten potrójny splot.
Gdy wróciłem do Warszawy i usłyszałem, że czeka na mnie list od Pana, poczułem się szczęśliwy, ale szczęśliwy nie szczęściem przypadkowym, zależnym od zbiegu okoliczności, lecz szczęściem mi należnym, które przyszło do mnie o właściwej porze życia.
Jestem raczej typem pustelnika i – jak każdy pustelnik – nie mogę się obejść bez demonów. Jednym z nich jest Rosja – kto wie, czy dla polskiego eremity demon nie najgroźniejszy. No, ale to temat na książkę, a nie na pierwszy list.
Serdecznie dziękuję za pomoc przy przypisach do dziennika Jarosława Iwaszkiewicza.
Gorąco Pana pozdrawiam,
ROBERT PAPIESKI