Jest niedzielne popołudnie, 6 lutego 2022, słucham jednego z recitali szopenowskich Artura Rubinsteina w Carnegie Hall. I nagle przypominam sobie którąś z moich rozmów z Leonem na tematy polsko-żydowskie, a zwłaszcza ich jakże skomplikowanych zawęźleń… Krążymy wokół odwiecznie roztrząsanych prób definicji to jednego, to znów drugiego członu tej dychotomii. W pierwszym momencie milkniemy obaj, bośmy zderzyli się z jakąś mentalną ścianą. I raptownie olśnienie: muzyka! Więc mówię: „Nieraz, słysząc uczone a finezyjne rozważania na temat w rodzaju «czym jest polskość» nie wiem już, co to takiego… Ale rozumiem całą rzecz natychmiast, gdy słucham Rubinsteina grającego mazurki albo nokturny…
A Leon rozciąga szeroko usta w uśmiechu i, nic nie mówiąc, potakująco kiwa głową.
Rozmowy z nim były zawsze wielką przyjemnością, ale i wymagały niejakiej mobilizacji; przy Leonie nie można było sobie pozwolić na żadną myślową czy językową niedoróbkę. Gdy coś takiego jednak się zdarzało, chwilę milczał, a potem krótkim zdaniem, często zabarwionym ironią – nigdy nie raniącą rozmówcy – albo paradoksem rozładowywał atmosferę bądź stawiał kropkę nad „i”. Zwykle wolał słuchać niż mówić; jeśli mówił, to po gruntownym, spokojnym przemyśleniu wszelkich racji i ich zważeniu. Nigdy się nie unosił, wszelkie zacietrzewienie było mu obce. Był człowiekiem niebywale inteligentnym i błyskotliwym – lecz nigdy na pokaz, dla efektu. Ewentualny understatement dopełniał swoim niepowtarzalnym uśmiechem: jego twarz, zwykle poważna, skupiona, często smutna, rozjaśniała się wówczas, prawie nie do poznania.
Gdy po śmierci ukochanej żony Joli i przejściu na emeryturę powrócił do rodzinnego Krakowa, spotykaliśmy się dość często i systematycznie w Austerii, na Szerokiej. Spotykamy się tam nadal w gronie przyjaciół, od lat mniej więcej tych samych, już zresztą pokaźnie nadszczerobionym. I jest, jak zawsze, miło, nieraz nawet wesoło, nieraz nawet mądrze – ale miejsce zwykle zajmowane przez Leona, między dwoma nieodżałowanymi Adamami, Wodnickim i Zagajewskim, świeci pustką, prawie dotykalną. Milkniemy i patrzymy w to miejsce, i zdaje nam się, że Leon tylko na chwilę nas opuścił.
Niestety, nie na chwilę. Ale jest od nas niedaleko, na nowym cmentarzu żydowskim; w lipcu 2021 dołączył do obojga Rodziców.
Przez ostatnich kilka lat niedomagał coraz częściej i coraz poważniej. Myśleliśmy, że wśród nas, którzyśmy go kochali i z którymi było mu dobrze, jakoś się dźwignie i dojdzie, bodaj częściowo, do siebie po stracie Joli – ale cios okazał się zbyt silny. Z wielkim oddaniem opiekował się nim do końca nasz i jego przyjaciel, znakomity lekarz prof. Jurek Gąsowski.
Wszyscyśmy podziwiali wielki duchowy hart Leona i takież jego poczucie humoru (vide fantastyczne jego limeryki, zachwycała się nimi między innymi Wisława Szymborska, bardzo z nim zaprzyjaźniona), które nie opuszczało go do końca.
Poznałem go na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, w Oficynie Literackiej, gdzieśmy wydawali nasze książki – ja przekłady, on eseje literackie i także przekłady; tłumaczył ze szwedzkiego – znakomicie. To dzięki niemu zetknąłem się z wielką poezją Tomasa Tranströmera, z którym Leon się zresztą przyjaźnił. Podczas jednego z owych spotkań w Oficynie Leon zwierzył mi się z wielkiego planu – pełnej polskiej edycji twórczości Strindberga; zaproponował mi w tym przedsięwzięciu udział jako tłumacza. (Faktem jest, że wówczas od dawna intrygowała mnie Szwecja i jej kultura; nadal co pewien czas robię intelektualne „wycieczki” na Północ). Po krótkim wahaniu zgodziłem się. Leon miał dobrać grono tłumaczy i poszukać pieniędzy na całą imprezę. W końcu nic prawie z tego nie wyszło – nie pamiętam już, z jakiego powodu. Powiedziałem „prawie”, gdyż w 1993 znalazłem się, dzięki aktywności Leona, w Sztokholmie na krótkim pobycie studyjnym, a w rok później otrzymałem kilkutygodniowe stypendium w ośrodku dla tłumaczy i pisarzy w Visby na Gotlandii. Owocem tych moich obu podróży do Szwecji było wejście w posiadanie stosu książek (z których jedną, biografię Swedenborga pióra S. Toksvig, przetłumaczyłem), oraz nawiązanie kilku istotnych kontaktów literackich. We wszystkich tych działaniach Leon wydatnie mi pomógł, nieraz nawet sam je inicjował. Przy okazji pierwszego, sztokholmskiego pobytu, poznałem też Jolę, kobietę wszechstronnie uzdolnioną (między innymi malarsko), o niezwykłym uroku. Niestety, już wtedy zaczynała się jej choroba.
I tak jedna z moich – najważniejszych – przyjaźni dobiegła kresu. Materialnych śladów zostało mi po niej niewiele – raptem kilka fotografii. Jego ostatnie lata – te krakowskie, po powrocie ze Szwecji – pełne były co prawda cielesnych udręk, chorób, ale też intensywnej pracy literackiej, przekładowej i własnej, ba, nawet organizacyjnej: kilkakrotnie urządzał, w Krakowie i Katowicach, „Dni Tranströmerowskie” – pięknie pomyślane, ze świetnymi gośćmi, od razu zyskały rozgłos i renomę. Wydał między innymi przepyszny, finezyjny i dowcipny tom Wierutnych bajek dla dorosłych dzieci (jego świetny szwedzki przekład pióra Jurka Hirschberga ma się niedługo ukazać), w druku są jego przekłady wierszy Ekelöfa; ukazał się właśnie tom autobiograficzny Brokaty, oba w wydawnictwie Austeria.
Leonard Neuger był postacią wybitną. Zrobił bardzo wiele dla kultury, zarówno polskiej, jak i szwedzkiej. Był za to wielokrotnie nagradzany i odznaczany. Jego po galicyjsku huczny jubileusz siedemdziesięciolecia zgromadził wiele ważnych osobistości z obu krajów. Przy okazji przekonaliśmy się, jak szeroko był znany, ceniony i kochany.
Brakuje go nam bardzo.
IRENEUSZ KANIA
Szkic pochodzi z książki „Gry międzyludzkie Leona Neugera” (red. Aleksander Fiut, Elżbieta Jogałła, Elżbieta Tabakowska), która ukazała się nakładem wydawnictwa Austeria. Aby zamówić – kliknij tutaj