Mycielski jechał do Izraela z niekłamanym zaciekawieniem [...]. Mieszkało tam wielu polskich muzyków, których znał sprzed wojny, a którzy wyjechali w latach trzydziestych wtedy jeszcze do Palestyny, aby zasilić szeregi utworzonej w 1936 roku przez Bronisława Hubermana orkiestry symfonicznej, która do dziś jest muzyczną wizytówką Izraela. Ale ciekawiła go nie tylko muzyka. Podczas dwutygodniowego pobytu w Izraelu uważnie przyglądał się organizacji tego od niedawna dopiero formalnie istniejącego kraju, a swoje obserwacje postanowił przekazać czytelnikom „Przeglądu Kulturalnego”.
Jeszcze zanim Jan Mycielski skończył studia, jego stryj Zygmunt Mycielski zanotował w dzienniku: „Jaś jest już bardzo wybitnym matematykiem. Dużo wydał prac w «Fundamenta mathematica» i ma fenomenalne możliwości koncentracji. Cały dzień siedzi nad pracami matematycznymi”. Od tej pory niemal zawsze pisał o nim: „Jaś matematyk”. Rok później, 5 stycznia 1957 roku zanotował: „Mam nadzieję, że syn mego brata, Jaś matematyk, zdoła wyjechać na stypendium francuskie. Bo, choć nasza matematyka stoi podobno na bardzo wysokim poziomie, to jednak matematyk jest też człowiekiem i też musi wychylić głowę z tego wiadra z pomyjami”.
Patrzę na wyrazisty autoportret Waliszewskiego przykuwający uwagę ogniście czerwonym tłem. Trudno oderwać od niego wzrok, mimo że na wystawie zawieszono go do góry nogami. Jak bardzo zdeterminowany musiał być ten dumnie patrzący młody mężczyzna, by latami zmagać się z postępami okrutnej choroby... Myślę też o innych kapistach, których życie w przedwojennym Paryżu – podobnie jak i wyjeżdżających tam na studia muzyków – w większości dalekie było od wygód i łatwych sukcesów.
Podczas pierwszego badania PET, już wiedząc, że mam chłoniaka, czekałam cierpliwie na swoją kolej. Wszyscy, którzy znają to badanie wiedzą, że po przyjęciu radioaktywnego izotopu każdy pacjent odpoczywa w fotelu, odgrodzony od pozostałych. W pomieszczeniu obowiązuje zakaz rozmów, panuje półmrok. Miałam tych badań później wiele. Ale tylko podczas tego pierwszego zdarzyło się, że młody chłopak, który trafił jak i ja do tej „poczekalni”, zamiast siedzieć w fotelu stanął przy mnie i zaczął swobodnie rozmawiać. Mówił, że wyleczył właśnie chłoniaka Hodgkina i drobiazgowo opowiadał, przez co przejdę i jak się będę czuć podczas kolejnych etapów leczenia [...] Opowiadał to wszystko z uśmiechem, a ja słuchałam jak zahipnotyzowana aż do chwili, kiedy weszła pielęgniarka i upomniała nas ostro, że mamy odpoczywać. Nigdy więcej tego chłopaka nie spotkałam. Nigdy więcej nie zdarzyło się też, bym w tym pomieszczeniu z kimkolwiek rozmawiała.
Kiedy w lipcu 1954 roku Andrzej Panufnik wyjeżdżał z kraju, zdawał sobie sprawę, jakie będą skutki tej decyzji. Pamiętał, jak komunistyczna władza potraktowała najpierw jego kolegę po fachu Romana Palestra, a nieco później Czesława Miłosza. Nie miał złudzeń. [...] Był pewien, że to jedyne wyjście, aby uratować siebie jako twórcę. Wyjeżdżał z przekonaniem, że do Polski nigdy nie wróci. [...] W Polsce, tak jak przewidział, skazany został na zapomnienie. Wskutek nakazów cenzury jego nazwisko zniknęło z publikacji, a muzyka z programów koncertowych i anteny Polskiego Radia. Partytury miały pójść na przemiał, a niedawno otrzymane reprezentacyjne mieszkanie przy Wareckiej wraz z całą zawartością przejął skarb państwa (co stało się z pozostawioną w nim kolekcją instrumentów, należących jeszcze do ojca kompozytora, Tomasza Panufnika, do dziś nie udało się ustalić). Dlaczego zatem chcę pisać o jego powrotach?
Słuchając klarnetu w romantycznym, wyjątkowo nostalgicznym repertuarze dzisiaj już nie płaczę, jak to się działo zaraz po śmierci brata. Wtedy po prostu wychodziłam z sali zanim na estradzie pojawił się klarnecista. Teraz tego nie robię. [...] Z latami ból jest mniejszy, na co dzień nie myśli się przecież o utraconych bliskich. Czas rzeczywiście pozwala iść dalej. Tęsknota jednak wciąż gdzieś się czai, mocno niekiedy uśpiona.
Pośród licznych znajomości utrzymywanych przez Zygmunta Mycielskiego z Polakami mieszkającymi na emigracji wyróżniają się dwie przyjaźnie: z Andrzejem Panufnikiem i Józefem Czapskim. Obaj odegrali w życiu Mycielskiego ważną rolę – towarzyszyli mu przez wiele lat, wymieniali z nim myśli i wspierali zarówno w sprawach życiowych, jak i w twórczości. [...] Kiedy Andrzej Panufnik we wrześniu 1990 roku odwiedził wolną w końcu Polskę, Mycielski od trzech lat nie żył. Spacerując wówczas po Warszawie, Panufnik niewątpliwie wiele o nim myślał. Być może również o tym, że wrócił do Polski, tak jak chciał tego Zygmunt Mycielski: „jako artystyczny triumfator, ale nie jako przegrany tam”.
Zygmunt Mycielski nie opublikował nigdy autobiografii, kilka razy podejmował jednak próby pisania wspomnień – niezależnie od zapisywanych dzienników (z których cztery tomy powojenne zostały po jego śmierci opublikowane). Pośród zachowanych w archiwum kompozytora materiałów znajduje się nieukończony "Pamiętnik", pisany najprawdopodobniej na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, nigdy nie ogłoszony, a obecnie udostępniony na portalu mycielski.polmic.pl. Pamiętnik ten w wielu aspektach pozostaje podobny do Zweigowskiego zapisu „świata wczorajszego”, w którym dorastał przyszły kompozytor.
Od dawna mam własny obraz Karola Szymanowskiego, więc może raczej szukam w tych nowych, poświęconych mu książkach, potwierdzenia własnych przekonań? Czy dlatego wciąż wydaje mi się, że najcelniej opisywali Szymanowskiego Iwaszkiewicz i Mycielski? Znali go doskonale i to od każdej strony. Nade wszystko jednak cenili jego muzykę i to w niej upatrywali wartość, której należy bronić. Nie widzę w ich tekstach budowania mitu Szymanowskiego. Raczej niezbędną po wojnie obronę artysty o niesłychanej skali talentu i życiorysie (także obyczajowym), który w PRL nie mógł być przecież otwarcie dyskutowany.
W muzyce kompozytora, jak i w słowach poetki dominuje prostota wypowiedzi. Obojgu twórcom nie potrzeba kunsztownych konstrukcji stylistycznych, by wyrazić, to, co w ich utworach najważniejsze – a istotą obu dzieł pozostaje utrata ukochanej osoby. I choć zarówno w symfonii Góreckiego, jak i w poemacie Heissler każdą z części można określić mianem żałobnej lamentacji, nie mają one nic wspólnego z bezdenną rozpaczą czy gniewem wobec losu. Są prostym i żarliwym wyrazem żalu, wspomnieniem miłości oraz wyrazem tęsknoty i nadziei na złączenie w innym, pozaziemskim wymiarze. Dlatego w tytule symfonii Góreckiego nie są to pieśni żałobne – ale właśnie żałosne.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.